23 grudnia 2008

Celebrity deathmatch

Nudzę się właśnie w pracy i przeglądając onet trafiłem na prawdziwą świąteczną perełkę:
Krytykę i protesty rodziców wywołały słowa proboszcza z Novary na północy Włoch, który w czasie mszy świętej powiedział dzieciom, że nie istnieje ani święty Mikołaj, ani czarownica Befana, przynosząca zgodnie z tradycją prezenty w uroczystość Trzech Króli. Miejscowy dwutygodnik, który o tym poinformował, przytacza wypowiedzi rodziców dzieci, twierdzących wręcz, że mają one z tego powodu "zmarnowane Święta".

Proboszcz parafii Świętego Serca Dino Bottino, cytowany przez lokalną prasę, wyjaśnił: "powiedziałem dzieciom, że święty Mikołaj to bajka i nie ma nic wspólnego z chrześcijańskim Bożym Narodzeniem".

- Powtórzę to jeszcze raz - dodał.

- Nie było moim zamiarem zranić kogokolwiek, ale ważne jest, by nauczyć się odróżnić rzeczywistość rodzącego się Jezusa od opowieści o świętym Mikołaju, bajki takiej samej, jak ta o Kopciuszku i Królewnie Śnieżce - podkreślił ksiądz.

Słucham? Czym różni się bajka o Jezusie od bajki o świętym Mikołaju? Święty Mikołaj żył naprawdę, podobnie Jezus (choć czytałem, że nie jest to w 100% pewne). Nasze współczesne wyobrażenie o obu postaciach nijak się ma do pierwowzorów, co jest oczywiste, bo nikt racjonalnie myślący nie oczekuje, że pierwowzór świętego Mikołaja w rzeczywistości roznosił prezenty wszystkim dzieciom na świecie, ani że Jezus chodził po wodzie czy zamieniał wodę w wino (choć potrafię sobie wyobrazić, że wielu sekretnie marzy o takiej mocy). Oczywiście, są też drobne różnice: Mikołaj oferuje grzecznym dzieciom zabawki a niegrzecznym rózgę (w naszym kraju - w innych krajach dzieciom grozi dostanie bryłki węgla albo wywiezienie do Hiszpanii). Jezus oferuje grzecznym dzieciom życie wieczne a niegrzecznym płomienie piekielne. Różni się jednak tylko forma, bo jedno i drugie to przecież stary i dobrze znany system motywowania za pomocą kija i marchewki, występujący pod niezliczoną ilością postaci (marchewka w postaci siedemdziesięciu-iluś dziewic czekających w raju wydaje się robić ostatnio sporą karierę).

Rozumiem czemu ksiądz powiedział to co powiedział. Święty Mikołaj to po prostu konkurencja, a wiadomo że z konkurencją się walczy (i to był nawet uczciwy chwyt). Mam tylko nadzieję, że ktoś (może rodzice, choć wątpię) uświadomi w miarę wcześnie tym dzieciakom, że wyczyny Jezusa to też wytwór ludzkiej fantazji i zdecydowanie nie należy podejmować ważnych decyzji dotyczący życia (swojego i innych) na podstawie jakichś bajek. Swoją drogą jest to doskonały przykład walki konkurencyjnych memów.

18 grudnia 2008

O(d)czarowanie

Z przykrością stwierdzam, że skończyłem czytać "Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne" Daniela Dennetta*. A dlaczego z przykrością? Bo książka jest świetna, niesamowicie inspiruje do myślenia i kończy się zdecydowanie za szybko. Ponieważ książka jest tak dobra, postanowiłem zacząć jej recenzję od... ponarzekania na kilka rzeczy, tak żeby już mieć to z głowy i móc dalej bez przeszkód skupić się na dobrych stronach. Właściwie to moje zastrzeżenia skierowane są bardziej pod adresem polskiego wydawcy (PIW), niż autora. Po pierwsze: opóźnienie daty wydania, a właściwie to daty pojawienia się książki w księgarniach, o jakiś miesiąc. Po drugie, są drobne wpadki w tłumaczeniu. Nie wychwyciłem nic poważnego, ale w kilku miejscach widać, że tłumacz nie do końca rozumiał znaczenie oryginału i tłumaczył "na czuja" (no bo jak inaczej wyjaśnić dosłowne tłumaczenie zwrotów idiomatycznych?). Tyle narzekania. Pora na resztę.

Książka podzielona jest na 3 części, łącznie 11 rozdziałów i 4 dodatki. Podtytuł książki nie pozostawia większych wątpliwości co do tematyki. Główna teza całej książki jest taka, że należy rozpocząć zakrojone na szeroką skalę dogłębne naukowe badania wszelkich zjawisk religijnych. Od razu trzeba zaznaczyć, że książka nie jest w swojej wymowie antyreligijna, chyba że ktoś odbiera nawoływanie do badań jako atak na swoją wiarę (takie osoby pewnie się znajdą). Różni się więc znacząco od opisywanego przeze mnie "Traktatu ateologicznego" i "Boga urojonego". W przeciwieństwie do Onfraya (i w dużej mierze również Dawkinsa) Dennett nie gra na emocjach, robi wszystko by je wyciszyć i przekonać głęboko religijnych czytelników swojej książki do kontynuowania lektury. Podejrzewam, że większość wierzących odłożyło "Boga urojonego" po stwierdzeniu Dawkinsa, że "cel książki zostanie osiągnięty, jeżeli każdy wierzący po jej przeczytaniu zostanie ateistą". Dennett nie robi tak abstrakcyjnych założeń i nie przekonuje nikogo do porzucenia swojej wiary. Zwraca za to uwagę na istotne pytania, które powinny przyciągnąć uwagę każdej osoby wierzącej, np. "bez względu na to jaką religię wyznajesz, większość ludzi na świecie w nią nie wierzy. Dlaczego tak się dzieje?" Dennett zdecydowanie nie ucieka od trudnych pytań i nie przymyka oczu na znane fakty i trudne zarzuty stawiane naukowemu podejściu do religii.

No właśnie, podejście Dennetta bardzo różni się od tego co prezentuje Dawkins. Dennett podchodzi do religii o wiele bardziej realistycznie. Dostrzega jej dobre aspekty i kładzie na nie duży nacisk: "jest wiele osób twierdzących, że religia to najważniejsza rzecz w ich życiu i osoby te z pewnością mają dobre powody do tego, by tak twierdzić" (nie jest to dosłowny cytat, bo oczywiście jak zwykle nie zapisałem sobie na której stronie pada to stwierdzenie, sens jednak pozostaje). Oczywiście, zwraca również uwagę na fakt istnienia patologii, nie rozstrzyga jednak czy w religii przeważają dobre czy złe strony. Zamiast tego Dennett zwraca uwagę na naszą olbrzymią niewiedzę w tym temacie. Cała książka to właściwie jeden wielki spis naszej ignorancji w kwestiach religijnych. Dennett stawia całą listę pytań, wylicza zagadnienia i zjawiska do przebadania, a także zwraca uwagę na problemy jakie prawdopodobnie czekają badaczy. Prezentowane są też hipotezy mające wyjaśnić niektóre z obserwowanych zjawisk czy też samo pochodzenie religii. Autor podkreśla jednak, że to tylko teorie i spekulacje i w żadnym wypadku nie należy traktować tego co pisze jako całkowicie pewnych faktów.

Choć Dennett jest filozofem, to książka nie ma ani trochę filozoficznego tonu (nie licząc tego, że są w niej same pytania, a nie ma odpowiedzi). Owszem, stanowi ona ciekawe spojrzenie na ludzką naturę, ale do zrozumienia jej przesłania nie potrzeba żadnej specjalistycznej wiedzy - jest to książka popularnonaukowa w najlepszym możliwym wydaniu, z drugiej strony będąca potencjalnym źródłem wiedzy dla badaczy. Specjalnie dla nich autor zamieścił na końcu książki przypisy, uzupełniające treść o dodatkowe fakty i komentarze. Są też cztery dodatki, o typowo naukowym charakterze. Szczególnie gorąco polecam Dodatek B poświęcony nauce i zasadom dyskusji naukowej.

Cieszę się, że ta książka doczekała się wydania na polskim rynku (jednocześnie mam sobie za złe, że nie kupiłem "Słodkich snów" Dennetta, kiedy miałem okazję). "Odczarowanie" mnie naprawdę oczarowało. Kolejne rozdziały czyta się z prawdziwą przyjemnością i naprawdę ciężko było mi się oderwać od książki (nawet w sytuacjach w których wiedziałem, że mam ważniejsze rzeczy do zrobienia). Gorąco polecam wszystkim (także, a może przede wszystkim, wierzącym), bo naprawdę warto.

*) Z przykrością stwierdzam też, że sklecenie wpisu na blogu zajęło mi niewiele mniej czasu niż przeczytanie książki (w sensie ilości dni, nie w przeliczeniu na godziny). Pomysłów na przyszłe wpisy chwilowo brak. Recenzja kolejnej książki chyba nieprędko, bo wziąłem się za "Fiasko" Lema, a potem czekają "Dzieci Diuny". Czekam z niecierpliwością na zapowiedzi w serii +/- nieskończoność na rok 2009.

12 grudnia 2008

Święta święta

Zbliżają się święta Bożego Narodzenia, a wraz z nimi zbliża się pewien dylemat. Czy powinienem udać się na wigilię pracowników organizowaną w moim miejscu pracy? Jako osoba niewierząca oczywiście nie obchodzę świąt w sensie religijnym. Chcąc nie chcąc jest to dla mnie pewne wydarzenie o charakterze rodzinnym, gdyż rodzina zgodnie z tradycją święta obchodzi pomimo tego, że raptem jedna osoba jest wierząca. Wigilia dla pracowników nie jest bynajmniej w żaden sposób obowiązkowa (na jednym ze spotkań służbowych padło pytanie, czy ktoś chce by takowe spotkanie zostało zorganizowane i znalazło się kilku chętnych). Pojawia się oczywiście pytanie, jak w ogóle do całej sprawy podejść. Czy traktować taką wigilię pracowników jako obchodzenie święta religijnego, czy też po prostu jako spotkanie towarzyskie, na którym zgodnie z tradycją łamie się opłatkiem itp. No właśnie, a jak potraktować dzielenie się opłatkiem? Czy bardziej jest to element tradycji czy może raczej religii?

Po pewnym namyśle stwierdzam, że odpowiedź na mój dylemat jest prosta - niepójście na wigilię jest jedynym rozwiązaniem będącym w zgodzie z moim sumieniem. I w sumie nie sądzę, żeby ktokolwiek się na mnie z tego powodu źle patrzył (jeśli okaże się, że byłem w błędzie to na pewno poinformuję o tym). Ciekaw jestem jak jest w innych firmach i zakładach pracy (tak, to jest sugestia skierowana do was moi drodzy Czytelnicy, abyście się wypowiedzieli w komentarzach).

I na koniec mały bonus:


26 listopada 2008

Wszystko wokoło do góry nogami

Dziś o kilku sprawach związanych z ochroną przyrody. Wszystkie dotyczą gór i pokazują, jakie jest podejście bardzo wielu osób do kwestii chronienia środowiska.

Pierwsza sprawa, o której pewnie już wiele osób słyszało, to inwestycje w Tatrach słowackich. W najnowszym numerze kwartalnika "Tatry" można znaleźć artykuł zatytułowany "Zmiany w Tatrach przesądzone i nieodwracalne", opisujący sprawę szczegółowo. Ujmując krótko - nasi południowi sąsiedzi zamienili Tatry w wielki plac budowy. Na terenie TANAPu (Tatranský národný park, odpowiednik naszego TPN) realizowanych jest aktualnie 5 wielkich inwestycji związanych z rozbudową infrastruktury narciarskiej. Wycinane są lasy i kosodrzewina, budowane sztuczne zbiorniki wodne (do sztucznego naśnieżania stoków) i wyciągi - wszystko w strefie najwyższej ochrony, w której teoretycznie nie powinno się ułamać gałązki na uschniętym drzewie. Inwestycje realizowane są w Tatrach Bielskich, Wysokich (rejon Tatrzańskiej Łomnicy i Smokowca) jak i w Zachodnich. Rezultat? Według ekspertów nieodwracalne zmiany w ekosystemie Tatr, także po polskiej stronie. Najgorsze jest to, że decyzje juz zapadły, a budowa trwa i wygląda na to że nic nie da się już zrobić. Możliwe, że UE wyciągnie wobec Słowacji konsekwencje (mówi się o odebraniu prawa do używania nazwy "Park Narodowy" w stosunku do Tatr), ale żadne konsekwencje nie naprawią wyrządzanych właśnie zniszczeń. Co gorsza, pojawiają się głosy by i u nas realizować podobne inwestycje:
[Słowacy] wolą mieć nowoczesne ośrodki narciarskie niż park narodowy. Powinniśmy zacząć myśleć podobnie - uważa Andrzej Bachleda.
Więcej można znaleźć w artykule na onecie bądź w aktualnym numerze Tatr.

Dla mnie rozbudowa wyciągów i tras narciarskich to nie tylko problem Tatr, ale także innych naszych rodzimych gór. Pogodziłem się już z faktem, że Beskid Śląski wygląda jak wygląda, ale nadal bulwersują mnie inwestycje realizowane w innych rejonach Beskidów (piszę głównie o Beskidach, bo tam z reguły jeżdżę, ale to nie oznacza, że w Sudetach jest inaczej). Gdy ktoś ma kawałek pola i uznaje, że bardziej opłaca mu się posiadać na nim wyciąg narciarski niż uprawę ziemniaków to jest to dla mnie sytuacja w pełni do zaakceptowania. Nie mogę natomiast strawić wycinania zdrowych lasów pod nowe trasy narciarskie. Wejdźcie sobie na narty.onet.pl i pooglądajcie zdjęcia w opisach ośrodków narciarskich. Z reguły ujrzycie las po obu stronach trasy zjazdowej. Znalazłem bardzo "ładne" zdjęcie z lotu ptaka, doskonale obrazujące to co mam na myśli:

To akurat nie Polska tylko Słowacja, ale u nas jest identycznie, tylko góry są mniejsze. Do grona gór zniszczonych w celu wybudowania tras narciarskich zaliczają się nie tylko niewielkie i nie znane z imienia górki, ale także duże szczyty jak Jaworzyna Krynicka i Pilsko (rezerwat pod szczytem Pilska, przez który przechodzi Główny Szlak Beskidzki, to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałem w górach).

Druga sprawa także dotyczy gór, a konkretnie gminy Zawoja i pasma Policy w Beskidzie Żywieckim. W ramach wyjaśnienia, dla osób które nie jeżdżą po górach dodam, że Zawoja leży u podnóża Babiej Góry - największego szczytu w Beskidach Zachodnich. Zawoja żyje w dużej mierze z turystyki, a chyba największą atrakcją, jaką gmina może zaoferować turystom, jest Babiogórski Park Narodowy. Niedawno w gminie odbyło się referendum, w sprawie utworzenia na jej terenie obszaru chronionego w ramach programu Natura 2000. Związane jest to z odkryciem w rejonie pasma Policy stanowisk głuszca. O samym programie wszyscy już dobrze słyszeliśmy przy okazji obwodnicy Augustowa i doliny Rospudy. Referendum poprzedzone była akcją (dez)informacyjną, przekonującą ludzi, że program Natura 2000 to samo zło (plakaty z hasłem "Głuszec albo ty"), uniemożliwi realizowanie w gminie jakichkolwiek inwestycji, a mieszkańcy nie będą mogli nawet wyjść do lasu, bo będzie on pod ochroną. Nikt oczywiście nie powidział mieszkańcom o dopłatach unijnych, czy o wzroście wartości ziemi i walorów turystycznych gminy. Skąd taka niechęć urzędników (niektórzy organizatorzy, w tym główny przewodniczący komisji referendum, organizowali jednocześnie kampanię namawiającą do głosowania na 'nie')? Prawdopodobna przyczyna to pomysł budowy ośrodka narciarskiego właśnie w paśmie Policy, a konkretnie w rejonie Hali Krupowej (obecnie jest tam schronisko PTTK). W gminie Zawoja jest już jeden duży ośrodek narciarski na Mosornym Groniu, oczywiście wycięty przez las, co pokazuje zdjęcie poniżej ze zbiorów własnych:

Podobno ośrodek ten przynosi obecnie straty finansowe. Co do samego referendum, to akcja namawiająca do głosowania na 'nie' przyniosła skutek (ok. 97% głosów na 'nie'). Możecie o całej sprawie poczytać dokładniej tutaj i tutaj. Szczególnie polecam wątek na forum Zawoi.

Ręce opadają jak się to wszystko czyta. To dlatego ostatnio napisałem, że optymistyczne podejście Wilsona do ochrony przyrody 'kiepsko wypada w zderzeniu z rzeczywistością'.

Czytam teraz "Odczarowanie" Daniela Dennetta. Jestem gdzieś w połowie i jestem zachwycony. Mam nadzieję, że uda mi się jakoś w miarę szybko skończyć i opisać na blogu.

Tytuł wpisu zainspirowała piosenka pewnego polskiego zespołu, którego słuchałem pisząc wpis. Zagadka - co to za zespół. Odpowiedź, wraz z pełnym tekstem, na googlach.

20 listopada 2008

Różnorodność życia

No dobra, pora nadrobić zaległości na blogu. Ten oraz następny wpis poświęcone będą kilku różnym rzeczom, niemniej jednak powiązanych ze sobą. Ich tematem przewodnim będzie bowiem ochrona przyrody.

Dzisiaj "kącik literacki", czyli recenzja książki. Zgodnie z obietnicą z poprzedniego wpisu, napiszę co nieco o "Różnorodności życia" Edwarda O. Wilsona. Przypominam, że pisałem już o innej książce tego autora - była to "O naturze ludzkiej". Omawiana dzisiaj pozycja została wydana przez PIW w 1999 i można ją w miarę łatwo dostać na Allegro. Pierwsze co się rzuca w oczy to grubość - ponad 500 stron, z czego prawie 60 to przypisy bibliograficzne. Treść podzielona jest na trzy części. Pierwsza, obejmująca trzy rozdziały i zatytułowana "Gwałtowność przyrody. Prężność życia" stanowi pewnego rodzaju wprowadzenie w tematykę książki. Zawiera ogólne opisy i przykłady sytuacji, w których przyroda wykazała się niezwykłą umiejętnością do odbudowywania różnorodności zniszczonej przez różne katastrofy. Wilsona wspomina także o wielkich wymieraniach, które miały miejsce w dotychczasowej historii życia. Część druga ("Wzrost różnorodności", siedem rozdziałów), to już właściwy wywód naukowy. Tak sobie pomyślałem, że treść tej części to coś pomiędzy książkami Dawkinsa a filmami Davida Attenborough (o tych dwóch panach pisałem ostatnio dużo, więc może stąd wzięło się mi się to porównanie). Z jednej strony Wilson poświęca sporo miejsca czysto teoretycznym rozważaniom na temat tego co to jest gatunek (tak jak w "Fenotypie rozszerzonym" Dawkins rozważał definicję jednostki doboru naturalnego). Wyjaśnia także szczegółowo radiację adaptacyjną (rozdział o niej liczy 50 stron) oraz dyskutuje o tym jakie siły stanowią mechanizm napędzający ewolucję. Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. W "Fenotypie rozszerzonym" padło mniej więcej takie stwierdzenie: "dobór naturalny likwiduje zmienność w oparciu o którą działa", co wydaje się niewątpliwie paradoksem (coś jak stwierdzenie, że komputer ułatwia ci pracę, której bez niego w ogóle byś nie miał). Dla pełnej jasności, zaznaczam jeszcze, że zacytowane stwierdzenie z "Fenotypu" to nie są słowa Dawkinsa - on sam je cytował (chyba z Lewontina, ale głowy nie dam). W "Różnorodności życia" pojawia się inny, również na pozór paradoksalny, wniosek. Mianowicie specjalizacja prowadzi do sukcesu pojedynczych osobników, ale w skali całego gatunku (rodzaju, rodziny...) prowadzi do zagłady. Koniec dygresji. Zaznaczam od razu, że wprawdzie Wilson wdaje się - tak jak Dawkins - w rozważania teoretyczne, jednak sam styl jego wywodu jest całkowicie odmienny. Nie ma tutaj naukowej polemiki z poglądami innych badaczy, czy też zdecydowane podkreślania swoich poglądów. Zamiast tego Wilson nakreśla jakiś problem i prezentuje różne możliwości rozwiązania o (przykładowo różne możliwości zdefiniowania gatunku). Porównanie do Davida Attenborough nasunęło mi się z powodu licznych i barwnych opisów przeróżnych środowisk czy gatunków i ich zachowań, co mogłoby z powodzeniem stanowić scenariusz do kolejnego odcinka którejś z serii dokumentalnych. A tak swoją drogą to bardzo przyjemnie czytało się tę książkę, oglądając jednocześnie "The Life of Mammals" i "The Life of Birds", ponieważ wiele opisywanych przez Wilsona zachowań mogłem następnie zobaczyć w którejś z serii. Dodatkowym plusem książki są liczne rysunki, które pokazują omawiane gatunki zwierząt i roślin.

Trzecia część książki, zatytułowana "Presja człowieka", to lektura dla osób o mocnych nerwach. Kolejne rozdziały prezentują listę zniszczeń dokonanych przez człowieka w ciągu ostatnich lat (z reguły od lat 50-tych), listę zniszczonych gatunków i obszarów o wysokiej bioróżnorodności (np. lasy deszczowe, masowo wycinane od dłuższego czasu). Najbardziej przerażają stwierdzenia typu "szacuje się, że do 2000 roku wyginie..." (książka napisana była w 1992). Wilson prezentuje też konkretne korzyści, jakie ludzie mogą uzyskać dzięki zachowaniu wysokiej bioróżnorodności. Szczególnie interesujące są informacje dotyczące roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych. Mówiąc w skrócie - nasz dobór gatunków do hodowli jest wyjątkowo nietrafiony. Istnieje bowiem wiele gatunków, które są o wiele tańsze w hodowli, bardziej odporne na choroby, dając przy tym większe zbiory. Wilson podaje też kilka ogólnych metod postępowania, których stosowanie powinno pozwolić na wyjście z kryzysu niszczenia bioróżnorodności. Niestety, optymizm autora kiepsko wypada w zderzeniu z rzeczywistością (o czym będzie też trochę w następnym wpisie).

Właściwie tylko jedna rzecz mi się w książce nie podobała. Otóż czasami wywód Wilsona odbiega nieco od nauki jako takiej, a bardziej przypomina ideologię. Widać to szczególnie w ostatnim rozdziale stanowiącym krótkie podsumowanie książki, którego lepiej jak by w ogóle nie było. Owszem, jestem gotów podpisać się pod tezami Wilsona (z wyjątkiem niektórymi z ostatniego rozdziału), niemniej jednak w ogólnym przypadku uważam ideologiczne podchodzenie do spraw jako niezbyt właściwe. Na szczęście ten ostatni rozdział nie zepsuł całościowego, bardzo pozytywnego obrazu książki.

11 listopada 2008

Tym razem ssaki

Skończyłem oglądać kolejną serię dokumentalną Davida Attenborough zatytułowaną "Życie ssaków" ("The Life of Mammals"). Opisywałem już na moim blogu cztery inne serie, więc nie chcę się zbytnio powtarzać co do jakości zdjęć, ogólnego profesjonalizmu wykonania itd. Skupię się więc na cechach charakterystycznych tylko dla tej serii.

"Życie ssaków" składa się z 10 odcinków, czyli dwukrotnie więcej niż seria o bezkręgowcach czy gadach i płazach. Szczególnie do gustu przypadły mi dwa odcinki. "Meat eaters" (5-ty w serii), jak łatwo się domyślić, poświęcony jest zwierzętom mięsożernym, czyli wielkim kotom i psom, które polują by zdobyć pożywienie. "Food for Thought" to ostatni odcinek poświęcony wielkim małpom, w tym człowiekowi. To właśnie w tych dwóch odcinkach znalazło się wiele niesamowitych ujęć, które naprawdę wprawiają w podziw. Na początek, duże wrażenie zrobiło na mnie zimowe polowanie watahy wilków na stado łosi. Następnie były jeszcze lepsze sceny polowań wielkich kotów, czyli lwów, gepardów i tygrysów. Ostatni odcinek to kolejne polowania, tym razem w wykonaniu stada szympansów oraz... buszmenów z Kalahari. Ci ostatni stosują niesamowitą technikę. Nie są oni w stanie dogonić uciekającego zwierzęcia kopytnego. Więc co robią? Otóż jeden z myśliwych rzuca się w pogoń za zwierzęciem i goni je do momentu, aż nie ma ono siły uciekać i pada z wycieńczenia. Taki pościg może trwać nawet 8 godzin.

Oglądając te wszystkie serie dokumentów przyrodniczych zastanawiam się za każdym razem, ile czasu zajęło ich nakręcenie. Nie ma wątpliwości, że każda seria to lata pracy. Zwróćcie uwagę, że niektóre, trwające kilka sekund ujęcia, wymagają nieraz przynajmniej kilku godzin przygotowań. Dobrym przykładem są zdjęcia robione z lotu ptaka, ze specjalnie ustawionego dźwigu albo pośród koron drzew. Poza tym nie można liczyć, że pojedzie się na sawannę czy do dżungli i od razu pierwszego dnia sfilmuje poszukiwane zwierzęta i odpowiednie zachowania. To dotyczy szczególnie zachowań, których nikt wcześniej nie sfilmował - skoro nikt tego nie zrobił to pewnie dlatego, że nie jest to takie łatwe i ekipa filmowa Davida Attenborough z pewnością musi poświęcić na to sporo czasu.

Aktualnie oglądam kolejną serię - "The Life of Birds", czyli "Życie ptaków". Jestem już za jej półmetkiem, więc jak dobrze pójdzie to za trochę o niej też napiszę. Niestety, ostatnio doskwiera mi kompletny brak czasu, na czym w dużej mierze cierpi blog. Od prawie miesiąca czytam "Różnorodność życia" Edwarda Wilsona (w wakacje przez miesiąc bez problemu czytałem cztery książki). Książka jest dosyć spora, ale zbliżam sie już do jej końca, więc i na jej recenzję możecie za jakiś czas liczyć.

4 listopada 2008

Fill me up, Scotty

Oglądaliście Star Treka? Podejrzewam, że bardzo wiele osób na takie pytanie odpowie twierdząco. Ja sam, lata temu, regularnie zasiadałem przed telewizorem, żeby obejrzeć kolejny odcinek przygód kapitana Picarda i załogi jego statku. Mowa oczywiście o serii "Next Generation", bo w Polsce były jeszcze emitowane "Deep Space 9" ("Stacja kosmiczna") i "Voyager". Jednak to właśnie pierwsza z wymienionych zyskała sobie największe grono fanów i jest uważana za najlepszą serię całej sagi Star Trek. Pamiętam, jak będąc nastolatkiem, fascynowałem się różnymi cudami technologii, w które wyposażony był Enterprise: fazery, transporter (teleporter, jeśli ktoś woli), tarcze, holodek czy wreszcie napęd warp. Wprawdzie nie miałem pojęcia jak to wszystko mogłoby działać, ale kto się zastanawia nad takimi błahostkami? W końcu to serial science fiction i najważniejsza jest dobra zabawa.

Okazuje się jednak, że ktoś na poważnie zaczął się zastanawiać, jak te wszystkie cuda techniki miałby funkcjonować. Co więcej, ten ktoś napisał o tym książkę. Ta osoba to znany amerykański fizyk Lawrence Krauss, a książka o której mowa została kilka lat temu wydana w naszym kraju (Prószyński i S-ka, seria "Na ścieżkach nauki") i jakiś czas temu wpadła w moje ręce. Polski tytuł to "Fizyka podróży międzygwiezdnych". Przyznam, że nie potrafię zrozumieć, czemu oryginalny tytuł "The Physics of Star Trek" nie został po prostu przetłumaczony jako "Fizyka w Star Treku". W ten dosyć głupi sposób wydawca pozbawił się chwytliwego tytułu, który mógł skłonić wielu fanów serialu do kupna książki (jak by nie patrzeć, Star Trek jest raczej rozpoznawaną marką).

Tytuł to jednak mało istotny szczegół, bo istotna jest przecież treść. jej zawartość podzielona jest na trzy części. W kolejnych rozdziałach Krauss poddaje analizie fizycznej wszystkie najważniejsze wynalazki i zjawiska, jakie możemy zaobserwować w serialu (wliczając oryginalną serię). Na warsztat idą także podróże w czasie, inne wymiary czy tunele czasoprzestrzenne. Naukowa analiza jest dla serialu bezlitosna - okazuje się, że w praktyce zdecydowana większość urządzeń i zjawisk pokazywanych w Star Treku nie mogłaby istnieć z powodu bardzo konkretnych ograniczeń fizycznych. Przyznam, że wszelkiego rodzaju wyliczenia czytałem z uśmiechem na ustach, widząc jak bardzo "pomylili się" twórcy serialu. Samo wytykanie błędów w Star Treku nie byłoby jednak zbyt ciekawe. Na szczęście Krauss na tym nie poprzestaje, a zjawiska pokazywane w serialu stają się punktem wyjścia do wyjaśniania różnych teorii i zjawisk fizycznych. Największy plus dla książki to omówienie Teorii Względności. Oczywiście nie jest to jakieś dogłębne wprowadzenie do niej, ale Krauss doskonale wyjaśnia najważniejsze idee teorii Einsteina, co mi osobiście wystarcza. Właściwie to mam wrażenie, że wszelkiego rodzaju zjawiska fizyczne, takie jak czarne dziury czy antymateria, zostały tu dużo dokładniej zaprezentowane niż w omawianych przeze mnie książkach poświęconych kosmologii ("Tylko sześć liczb", "Nasz kosmiczny dom", "Początek wszechświata").

Ogólnie mówiąc, książkę czyta się naprawdę przyjemnie. Ciekawa i napisana z humorem - to chyba jej główne zalety. Wszystkim fanom Star Trek oraz osobom zainteresowanym fizyką polecam poszukać w antykwariatach. Na koniec mały bonus. Na tych dwóch stronach możecie znaleźć niewielkie fragmenty książki: klik, klik. Dodam jeszcze, że na polskim rynku ukazała się również inna książka Kraussa, zatytułowana "Beyond Star Trek". Polski tytuł to... "Tajemnice kosmosu czyli od latających talerzy do końca świata". Pozostawię tytuł bez komentarza. Pozycja była wydana przez Prószyński i S-ka i również należy szukać jej w antykwariatach (mnie się jeszcze nie udało znaleźć).

28 października 2008

Tylko sześć liczb

Kilka miesięcy temu, pisząc o książce "Nasz kosmiczny dom", obiecałem recenzję kolejnej książki Martina Reesa. Nadeszła pora, żeby dotrzymać obietnicy. Dziś na warsztat pójdzie "Tylko sześć liczb". Pierwotnie zakładałem, że uda mi się ją przeczytać znacznie szybciej, ale jakoś tak się składało, że zawsze w moje ręce trafiało coś innego.

"Tylko sześć liczb" ukazała się na polskim rynku nakładem wydawnictwa CIS dosyć dawno, bo w 2000 roku. Jak łatwo się więc domyślić, szanse na dostanie jej w księgarniach są co najmniej nikłe. Właściwie, to żeby dostać jakikolwiek tytuł z serii "Science Masters" - bo do niej ta książka należy - trzeba mieć naprawdę duże szczęście.

Tytułowe liczby to sześć stałych fizycznych. Wartości tych stałych nie są ze sobą powiązane żadną zależnością, tzn. żadnej z nich nie da się wyprowadzić znając inne (oczywiście nie ma co do tego 100% pewności, ale obecna wiedza na to wskazuje). Te liczby określają kształt naszego wszechświata - skład chemiczny (ilość istniejących pierwiastków), rozkład materii czy tempo ekspansji. I co najciekawsze, nasza obecna wiedza wskazuje na to, że liczby te są idealnie "dostrojone", tzn. zmiana jednej ze stałych o choćby niewielką wartość sprawiłaby, że nasz wszechświat wyglądałby zupełnie inaczej (np. byłyby w nim jedynie czarne dziury) i żadne życie nie mogłoby powstać. To dosyć intrygujące spostrzeżenie, które przewija się przez całą książkę, w miarę jak Rees omawia kolejne stałe i konsekwencje płynące z wartości tych stałych.

Zawartość książki częściowo pokrywa się z "Naszym kosmicznym domem" (tam też autor opisuje stałe kosmiczne i procesy związane z formowaniem się wszechświata). Osobiście mi to nie przeszkadzało - w tematyce kosmologicznej nie jestem biegły i przypomnienie pewnych zagadnień bardzo mi odpowiadało. Jest też mowa o teoriach wielkiej unifikacji i o superstrunach. Szczególnie spodobało mi się opisanie tej ostatniej teorii, o której wiem niewiele. Zaznaczam jednak od razu, że jest to ledwie zarys jej idei - Rees poświęcił superstrunom raptem kilka stron.

"Tylko sześć liczb" czyta się naprawdę bardzo lekko i przyjemnie. Styl Reesa po raz kolejny okazał się bardzo przystępny. Czytając książkę odczuwałem jednak dużą frustrację. Bynajmniej nie z powodu jakichś jej mankamentów, ale z powodu samej tematyki, czyli kosmologii. Irytujące jest, że nadal tak niewiele wiemy w tym temacie. Chociaż może lepiej powiedzieć, że zdajemy sobie sprawę z tego ile jeszcze nie wiemy i co gorsza nie znamy odpowiedzi na wiele fundamentalnych pytań, np. czemu te stałe są tak dobrze dopasowane. Rees przedstawia kilka koncepcji wyjaśnienia tego faktu. Osobiście odrzuca przypadek i boga, skłaniając się ku wielu wszechświatom. Są to jednak tylko spekulacje. No cóż, to nie biologia. Chyba właśnie dlatego kosmologia nie jest główną dziedziną moich zainteresowań - o wiele bardziej lubię znać pojedyncze, niezwykłe odpowiedzi niż wiele, równie niezwykłych, spekulacji.

Muszę jeszcze dodać, że bardzo podoba mi się rozsądne podejście Reesa do wielu spraw. Osobiście moją uwagę przykuło stwierdzenie:
(...) turbulencja i wilgotność cieczy oraz faktura ciał stałych są wynikiem kolektywnego zachowania atomów i można je "zredukować" do fizyki atomowej, ale mimo to są ważnymi, niezależnymi pojęciami; w jeszcze większym stopniu dotyczy to takich pojęć, jak "symbioza" czy "dobór naturalny"
To stwierdzenie wydaje się oczywiste. Powód dla którego zwróciłem na nie uwagę jest taki, że dla niektórych ludzi to jednak nie jest oczywiste. Przykładowo, rozmawiałem jakiś czas temu ze znajomym - studentem fizyki - który twierdził, że fizyka jest najważniejszą z wszystkich nauk. Powód? Według mojego znajomego, wszystko na świecie można zredukować do oddziaływań atomowych (albo jeszcze mniejszych), a tym samym inne nauki, zajmujące się strukturami większych rzędów (chemia, biologia, socjologia), są jedynie rozszerzeniami fizyki i nie wnoszą nic nowego. Tu oczywiście rodzi się pytanie, jak opisać dobór naturalny za pomocą równań mechaniki kwantowej. Jedyne co można powiedzieć, to powtórzyć zacytowane słowa Reesa.

No, to chyba na tyle dzisiaj. Jeśli jakimś sposobem uda wam się zdobyć tę książkę, to gorąco polecam. Zaznaczam jednak, że osobom obeznanym z kosmologią, może się ona wydać nudna, ponieważ obraca się wokół dosyć podstawowych zagadnień (m.in. z tego powodu ja narzekałem na "Wspinaczkę na Szczyt Nieprawdopodobieństwa").

21 października 2008

Znowu

Kolejne "przełomowe" odkrycie na Onecie. Tym razem znaleziono gen ślepoty. Pozwólcie, że zacytuję "najlepszy" fragment:
Uniwersytet w Southampton przez sześć lat prowadził badania w grupie tysiąca pacjentów. U 25 proc. osób cierpiących na AMD naukowcy zidentyfikowali gen nazwany przez nich Serping 1, co ich zdaniem może torować drogę do wczesnego wykrywania go i terapii.
Nie chcę tutaj oceniać samych badań na podstawie tej krótkiej notatki, bo ciężko mi powiedzieć ile reporterzy przekręcili. Właściwie to chcę zwrócić uwagę, na brak jakiejkolwiek wartości naukowej tego newsa. Główny problem jest taki, że przytoczony wniosek wyciągnięty z badania jest niezbyt naukowy. Skoro gen występuje tylko u 25% badanych, to ciężko nazywać go genem ślepoty, skoro 75% ludzi nie ma tego genu i też cierpią na analizowane schorzenie. Oczywiście, osoby obeznane z genetyką stwierdzą, że wszystko jak najbardziej się zgadza - geny nazywa się zgodnie z tym, co powoduje ich brak (upośledzenie ich funkcjonowania). Przykładowo gen "eyeless" (bezoki) to gen, którego uszkodzenie spowoduje, że u osobnika (w tym wypadku muszki owocowej, o ile mnie pamięć nie myli) nie rozwiną się oczy. Czyli posiadanie poprawnie funkcjonującego genu "eyeless" jest warunkiem koniecznym (ale niekoniecznie wystarczającym), aby rozwinęły się oczy. Wątpię jednak, by dziennikarze Onetu właśnie to mieli na myśli pisząc o genie ślepoty. Poza tym takie stwierdzenie jest bezwartościowe, jeśli nie zbadało się grupy osób zdrowych. Co jeśli gen Serping 1 występuje u 100% zdrowych ludzi? A co jeśli występuje u 25% zdrowych ludzi? To ostatnie byłoby chyba największym problemem. Sporym problemem jest też to, że tak podane informacje lądują w dziale "Nauka".

Jako mały bonus jeszcze jedna mądrość z Onetu:
Publikacja jednej z długo oczekiwanych gier komputerowych została przełożona ze względu na obawy związane z tłem muzycznym, które może obrazić muzułmanów.
(...)
"Jesteśmy przekonani, że większość z was słyszała już wcześniej jedną z głównych ścieżek muzycznych, które zostały zakupione na potrzeby gry, a które zawierają dwa zwroty zaczerpnięte z Koranu" - głosi oświadczenie umieszczone na stronie internetowej producenta gry. "Podjęliśmy natychmiastowe działania, aby wprowadzić poprawki i jednocześnie szczerze przepraszamy tych wszystkich, których muzyka ta mogła obrazić" -napisano.
Chciałem zwrócić uwagę, że taka ścieżka dźwiękowa może obrażać również uczucia chrześcijan (promowana jest inna religia) jak i ateistów (promowana jest religia). A tak serio, to mamy kolejny przejaw protekcyjnego podejścia do religii i to w naprawdę absurdalnym wydaniu. Z drugiej strony to lepiej wycofać grę, niż ryzykować wysadzenie siedziby firmy przez religijnych wariatów.

16 października 2008

The show must go on

Dziś mija 30 rocznica wyboru Karola Wojtyły na papieża. Nawet będąc niewierzącym ciężko tego nie zauważyć - w moim mieście od kilku dni na budynkach wiszą flagi państwowe, a pojazdy komunikacji miejskiej przyozdobione są dodatkowo flagami Watykanu. Przyznam szczerze, że zastanawiam się o co w tym wszystkim chodzi - tyle flag państwowych widuję co najwyżej 11 listopada. Tylko że 11 listopada jest, w przeciwieństwioe do 16 października, świętem narodowym. Podobno ta cała euforia bierze się z wielkiej roli jaką Jan Paweł II odegrał w obaleniu komunizmu w Polsce. Nie czuję się autorytetem historycznym, więc nie będę tego komentował w żaden sposób. Jeśli jednak ten powód jest prawdziwy, to ja się pytam, czemu takim samym kultem nie darzy się Lecha Wałęsy, który przecież odegrał kluczową rolę w obaleniu komunizmu (abstrahuję tutaj od jego późniejszej działalności politycznej, która może być różnie oceniana). Przyznam, że papieżomania i traktowanie Jana Pawła II jak by sam był jakimś bogiem jest dla mnie nieco irytująca. Przykładów manii jest mnóstwo: "kremówki papieskie", wybieranie JP2 na patrona szkół (jest on najpopularniejszym patronem w kraju) czy zmiany nazwy ulic, tak by jakaś duża ulica koniecznie nosiła jego imię. W Łodzi był pomysł, żeby przemianować Aleje Politechniki (czego bym nie darował). Ostatecznie zmieniono nazwę odcinka Alei Włókniarzy. Szkoda, bo włókniarze praktycznie zbudowali to miasto, a papież nie zrobił dla niego nic.

O ile pomniki stawiane w polskich miastach jakoś są mi obojętne, to "krzyże papieskie", które stawiane są na wielu szczytach polskich Beskidów, doprowadzają mnie do szału. Niszczenie w ten sposób górskiego krajobrazu jest dla mnie przykładem wyjątkowej głupoty. Innym przejawem papieżomani (a właściwie to chyba smykałki do interesów) jest pomysł jednej z łódzkich firm pogrzebowych, która wprowadziła na rynek trumny z wizerunkiem JP2. Zaprotestowała kuria, uznając pomysł za niestosowny (i prawdopodobnie plując sobie w brodę, że sami na to nie wpadli wcześniej). No cóż, Karol Wojtyła może i umarł, ale biznes kręci się nadal. Jak to mówią za oceanem, "the show must go on".

14 października 2008

Fenotyp rozszerzony, czyli kostka Neckera

Ostatnio było o "Samolubnym genie" Richarda Dawkinsa. Książkę przeczytałem już dosyć dawno temu, musiałem jednak o niej wspomnieć, żeby teraz móc bezproblemowo pisać o "Fentotypie rozszerzonym" (jest to kontynuacja "Samolubnego genu"). Dawkins uważa "Fenotyp" za swoją najlepszą książkę i mówi "możecie nie przeczytać żadnej innej z moich książek, ale ta przeczytajcie koniecznie". Cóż, muszę przyznać, że książka leżała na mojej półce od bardzo dawna i jak tylko miałem ochotę na kolejną pozycję Dawkinsa, to wybierałem inny tytuł. Tą zostawiłem sobie na sam koniec, na okres kiedy będę szczególnie wypoczęty i gotowy na spory wysiłek intelektualny. Czemu? Prosta sprawa - nie jest to pozycja popularnonaukowa, lecz typowo naukowa.

Pod względem treści książkę można podzielić na dwie części. Pierwsza stanowi odparcie krytyki skierowanej przeciwko teorii samolubnych genów. Przez 10 rozdziałów Dawkins polemizuje ze swoimi krytykami i ideami ówczesnej biologii ewolucyjnej. Jednocześnie stara się wzbudzić w czytelniku wątpliwości co idei osobnika jako beneficjenta adaptacji biologicznych. Część druga - ostatnie 4 rozdziały - to wykład nowej koncepcji biologicznej - "fenotypu rozszerzonego". Centralny Teoremat Fenotypu Rozszerzonego brzmi: "Zachowanie zwierzęcia ma na celu zwiększenie szans przetrwania genów, które to zachowanie spowodowało, niezależnie od tego czy te geny należą do tego zwierzęcia czy nie". Mówiąc krótko, rozpatrując efekt fenotypowy nie należy ograniczać się do ciała organizmu zawierającego geny, ale sięgnąć poza nie i uwzględnić ekspresję tego genu w ciałach innych organizmów bądź w otoczeniu. Jak mówi sam Dawkins, nie jest to teoria, którą można zweryfikować jakimś eksperymentem i jednoznacznie zaakceptować bądź odrzucić w zależności od wyniku. Fenotyp rozszerzony to nowy sposób spojrzenia na znane fakty i ich odmienna interpretacja. To nowe spojrzenie Dawkins porównuje do kostki Neckera, której różne oblicza ukazują się na przemian w zależności od "punktu widzenia" przyjętego przez mózg.

"Fenotyp rozszerzony" czyta się stosunkowo ciężko. To nie jest lekka książka dla szerokiego grona czytelników. Zamiast tego mamy bardzo rzeczowy wywód, pełen specjalistycznych pojęć (choć nie brakuje charakterystycznej dla Dawkinsa retoryki i skłonności do metafor). Autor umieścił w książce słownik terminów naukowych, który ma umożliwić osobom bez wykształcenia biologicznego merytoryczne zrozumienie książki. Pomysł bardzo dobry, niestety wykonanie pozostawia nieco do życzenia. Po pierwsze, bardzo wiele haseł jest omawianych w tekście - czasami opis w słowniczku stanowi przekopiowany i nieznacznie zmieniony fragment książki - a tym samym wątpliwa staje się potrzeba ich umieszczania w słowniku. Po drugie w tekście pojawiają się hasła, które nie zostały omówione w słowniczku, a dla nie-specjalistów są niezrozumiałe (przynajmniej dla mnie nie były). Niemniej jednak sam pomysł należy pochwalić.

Książka ukazała się u nas nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka. Niedawno została wznowiona (szkoda trochę, że nie w ramach "czarnej serii"), więc nie ma najmniejszych problemów z dostaniem jej w księgarniach. Cena też nie taka wygórowana (28 złotych), co zapewne było możliwe dzięki wydaniu jej na papierze kiepskiej jakości. A swoją drogą to ciekawe ile jeszcze trzeba będzie czekać na wznowienie przez PIW "Ślepego zegarmistrza". Niestety, to wydawnictwo nie ma chyba w zwyczaju odpowiadać na maile, czego, muszę przyznać, bardzo nie lubię. A skoro już mowa o odpowiadaniu na maile - CIS ma szykować niepublikowaną u nas książkę Dawkinsa na przyszły rok z okazji rocznic związanych z Darwinem. Pytanie czy będzie to "The Ancestor's Tale" czy "A Devil's Chaplain". O ile w ogóle będzie, bo w zapowiedziach CIS swego czasu widniała jakaś książka Lawrence'a Krauss'a, po czym zniknęła. Pozostaje trzymać kciuki.

7 października 2008

Samolubny gen

Nadeszła pora, żeby napisać o "Samolubnym genie" Richarda Dawkinsa. Jest to pierwsza książka tego autora, wydana w 1976 roku. Zdobyła mu ona pozycję i uznanie wśród biologów. O książce wspominałem na moim blogu już wielokrotnie i nie ukrywam, że miała ona na mnie spory wpływ. Właściwie to było to moje pierwsze poważne zetknięcie z biologią ewolucyjną i to zetknięcie nie byle jakie.

Ujmując w skrócie, "Samolubny gen" prezentuje koncepcje genów jako jednostek podlegających doborowi naturalnemu (w przeciwieństwie do osobników jako jednostek doboru) i dbającymi tylko o własne interesy. Stąd właśnie tytułowa "samolubność", choć należy podkreślić, że jest to tylko metafora, bo geny nie posiadają świadomości i nie można im dosłownie przypisać tak złożonych cech (co dziwne, wielu wybitnych naukowców nie potrafiło tego zrozumieć). "Samolubny gen" jest książką popularnonaukową, dlatego też nie trzeba mieć żadnego wcześniejszego przygotowania biologicznego żeby móc ją w pełni zrozumieć. Dawkins zaczyna swój wykład od zera - najpierw wyjaśnia elementarne podstawy, a w kolejnych rozdziałach buduje coraz bardziej złożone elementy prezentowanej teorii, wyjaśniając za jej pomocą zjawiska obserwowane w przyrodzie (Dawkins jest etologiem, stąd liczne opisy zachowań zwierzęcych). Najbardziej urzekające w całej książce jest to, że autor potrafi wyjaśniać nawet najbardziej skomplikowane zjawiska dokładnym tłumaczeniem i trafnymi metaforami. Niesamowite wrażenie wywarła też na mnie sama teoria "samolubnych genów" - coś co teraz, po lekturze wielu innych książek o ewolucji, wydaje mi się oczywiste wtedy było jak prawdziwe olśnienie i otwarcie oczu.

Książka z czasem zyskała sobie miano "rewolucyjnej" - przedstawione w niej tezy wzbudziły liczne dyskusje wśród biologów. Dawkinsa wielokrotnie atakowano i krytykowano, jako argumentów używając stwierdzeń, że "geny to tylko związki chemiczne, nie można im przypisać cech osobowości takich jak samolubność". O tym wspomniałem już wcześniej i wydaje mi się to naprawdę dziwne, że tak wielu naukowców potraktowało liczne metafory Dawkinsa dosłownie. Fala krytyki była tak duża, że Dawkins zdecydował się na napisanie "Fenotypu rozszerzonego" - kontynuacji "Samolubnego genu" - w którym odpiera stawiane mu zarzuty, a jednocześnie prezentuje inną koncepcję biologiczną (ale o tym w następnym wpisie). Na marginesie należy jeszcze wspomnieć, że Dawkins nie jest autorem samej koncepcji doboru genowego, jednak to zwykle jemu jest ona przypisywana, gdyż jako pierwszy sformułował spójną postać teorii popartą wywodem naukowym (to podobnie jak z Darwinem i ewolucją - Darwin nie był pierwszym, który wpadł na pomysł ewolucji i pierwszą osobą, która dostrzegła dobór naturalny, ale to on jako pierwszy wyłożył spójną teorię ewolucji i w rezultacie to jemu została ona przypisana).

W 2006 roku "Samolubny gen" doczekał się trzeciego wydania z okazji 30 rocznicy powstania. Dzięki wydawnictwu Prószyński i S-ka, ta jubileuszowa edycja trafiła do polskich księgarń. To wydanie polecam do lektury, gdyż zawiera ono niezwykle dużo przypisów autora, uzupełniających oryginalną treść książki i korygujących niektóre błędy oraz cały dodatkowy rozdział, którego pierwotnie nie było. Każdemu kto czyta książki popularnonaukowe polecam "Samolubny gen" jako lekturę absolutnie obowiązkową.

5 października 2008

"Life In Cold Blood" w TVP1

TVP1 emituje, opisywaną przeze mnie niedawno, serię "Life in Cold Blood" (polski tytuł "Życie gadów i płazów"). W chwili gdy piszę te słowa trwa emisja pierwszego odcinka. Kolejne zapewne co tydzień, czyli w niedzielę o 15.30.

3 października 2008

Jak Kuba Bogu...

...tak Bóg Kubańczykom. Gdyby ktoś nie czytał komentarzy, to informuję o blogu Modne Bzdury i polcam go w wolnych chwilach.

30 września 2008

Różności

Ostatnio nie mam czasu, żeby komentować na bieżąco niektóre kretynizmy, na które natykam się w sieci, a w szczególności na naszym ukochanym portalu Onet.pl. Pora nadrobić zaległości.

- po uruchomieniu Wielkiego Zderzacza Hadronów Onet zacytował słowa byłego przewodniczącego Papieskiej Akademii Nauk. Pozwólcie, że przytoczę interesujący mnie fragment (to na wypadek gdyby artykuły na Onecie zostały kiedyś skasowane):
"Boga nie można znaleźć przy pomocy eksperymentu" - tak przełomowe doświadczenie w ośrodku CERN w Szwajcarii przy użyciu Wielkiego Zderzacza Hadronów skomentował były przewodniczący Papieskiej Akademii Życia biskup Elio Sgreccia.
Watykański hierarcha, cytowany w czwartek przez dziennik "Corriere della Sera", odnosząc się do powtarzanych przy tej okazji opinii, że dzięki lepszemu poznaniu początków wszechświata i budowy materii będzie można odkryć tzw. boską cząsteczkę, odparł: "mówienie o jej poszukiwaniu nie jest właściwe".
No i nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. Nie jestem specjalistą od fizyki współczesnej i nie znam zbytnio Modelu Standardowego. Pomimo tego doskonale zdaję sobie sprawę, że owa "boska cząstka" (bozon Higgsa) to "zwykła" cząstka elementarna, tak jak neutron czy proton. Jedyna niezwykłość polega na tym, że jej istnienie nie zostało do tej pory zaobserwowane, a tylko przewidziane teoretycznie. Jej zarejestrowanie ma być możliwe dzięki LHC. Nazwa "boska cząstka" została zaczerpnięta z tytułu książki i nie ma zupełnie NIC wspólnego z jakimkolwiek bogiem chrześcijańskim, hinduskim itd. Śmieszne (smutne?) jest to, że ktoś kto był przewodniczącym Papieskiej Akademii Życia nie zdaje sobie z tego sprawy (może właśnie dlatego odwołano go ze stanowiska?).

- kolejna "sensacja" onetu. Pojawił się news o szumnym tytule "Sensacyjne odkrycie w dziedzinie ewolucji". Spodziewałem się, że to będzie coś głupiego, ale rzeczywistość jak zwykle okazała się jeszcze bardziej zaskakująca niż oczekiwałem:
Zanim na ziemi pojawiło się życie, toczyły się już procesy ewolucyjne – informuje RMF FM powołując się na naukowców z Uniwersytetu Harvarda.
Zanim doszło do ukształtowania się życia, pojawiła się tzw. pierwotna zupa cząstek, którą tworzyły m.in. białka i kwasy nukleinowe.
Równocześnie występował także mechanizm pewnej selekcji, dzięki którym pojawiały się związki o mniej skomplikowanej budowie wewnętrznej. Te bardziej pierwotne formy zaczęły z czasem wypierać te bardziej zaawansowane – informuje RMF FM.
Słucham? Pojęcie "pierwotnej zupy" jest już dosyć stare, a o doborze pomiędzy prostymi cząsteczkami zdolnymi do samoreplikacji pisał chociażby Dawkins już ponad 30 lat temu. Na czym ma polegać sensacyjność tego odkrycia? I w ogóle jakiego odkrycia? Tu nie ma mowy o tym co zostało odkryte. Chyba, że sensacyjność polega na tym, że prostsze cząstki wypierają te bardziej złożone, bo jak do tej pory zawsze słyszałem odwrotną wersję. Ktoś mi to wyjaśni?

- dostęp do strony Richarda Dawkinsa został zablokowany w Turcji. Powód? Jakiemuś muzułmańskiemu kreacjoniście nie spodobało się, że Dawkins skrytykował na swojej stronie jego książkę o dającym wiele do myślenia tytule "Atlas Stworzenia" ("Atlas of Creation"). Poszedł więc z tym do sądu, a ten nakazał firmie Turk Telekom zablokować możliwość wchodzenia na stronę. Temu samemu kreacjoniście udało się przekonać sąd do zablokowania w 2007 roku dostępu do milionów blogów internetowych hostowanych na serwisie wordpress.com. Pewnym pocieszeniem jest, że nie udało mu się doprowadzić do wstrzymania sprzedaży "Boga urojonego", gdyż sąd oddalił pozew.

Chciałem zakończyć ten wpis jakimś pozytywnym akcentem. Z pomocą przyszła Pharyngula, gdzie znalazłem tą krótką reklamę:



24 września 2008

Mrówki x 2

Ostatnio udało mi się zdobyć dwie książki. Autorem obu z nich jest Edward O. Wilson, obie są poświęcone owadom społecznym i obecnie obie są unikatami niezwykle trudnymi do dostania. Pierwsza z tych książek to "Społeczeństwa owadów", o której wspomniałem już w jednym z wcześniejszych wpisów. Jest to monografia naukowa dotycząca wszelkich owadów społecznych - mrówek, os, pszczół i termitów. Książka to dosyć spora cegiełka - liczy prawie 700 stron w sporym formacie z tekstem w dwóch kolumnach. W 22 rozdziałach zebrane są rezultaty licznych prac badawczych omawiających praktycznie każdy element organizacji społecznej wśród owadów. Osobne rozdziały poświęcono kastom, a aż trzy komunikacji pomiędzy mrówkami. Niektóre aspekty nie są szczegółowo omawiane - zamiast tego pojawiają się jedynie odesłania do prac konkretnych badaczy. "Społeczeństwa owadów" to książka dosyć specyficzna - jak już wspomniałem ma ona charakter czysto naukowy, dlatego też zainteresuje tylko entomologów, myrmekologów i hobbystów, którzy chcą pogłębić swoją wiedzę. Trzeba też pamiętać, że książka powstała prawie 30 lat temu, może być więc częściowo nieaktualna. W 1990 roku Wilson, razem z Bertem Hölldoblerem, napisali nową monografię, tym razem poświęconą wyłącznie mrówkom, zatytułowaną po prostu "The ants". Książka nie była wydana w Polsce.

Nie będę się dłużej rozpisywał nad "Społeczeństwami owadów", gdyż ta książka i tak większości ludzi nie zainteresuje. Jednak inna książka duetu Wilson-Hölldobler może trafić do zdecydowanie większego grona odbiorców. Właściwie to mogłaby, gdyby nie jej praktyczna niedostępność (jeśli pojawia się na Allegro, to z reguły schodzi za ok 90 zł, czyli dwukrotność ceny okładkowej). Mówię tutaj o książce "Podróż w krainę mrówek" ("Journey to the ants"), którą zupełnie przypadkiem znalazłem ostatnio w jednej z księgarni w samym centrum miasta. W pierwszej chwili byłem nawet gotów uznać to za cud. Zreflektowałem się jednak i przypisałem ten niezwykły fakt przeleżenia spokojnie w księgarni przez 9 lat czysto przypadkowemu zrządzeniu losu. "Podróż w krainę mrówek" ma charakter zdecydowanie popularnonaukowy. Nie ma tutaj jakiegoś wywodu naukowego czy systematycznego omawiania kolejnych elementów organizacji społecznej. Wprawdzie każdy rozdział omawia inny aspekt życia mrówek, jednak przedstawione informacje mają zdecydowanie bardziej charakter ciekawostek.

Byłbym zaskoczony, gdyby ktoś po lekturze tej książki nie uznał mrówek za naprawdę niezwykłe stworzenia. Autorzy koncentrują się głównie na różnych ciekawych zjawiskach i zachowaniach odkrytych w trakcie ich własnych badań i omawiają tam takie kwestie jak komunikacja i współpraca wśród mrówek, mrówki koczowniczki, kasty, hodowla grzybów, symbioza z innymi gatunkami (przypominająca nieraz zorganizowany wypas bydła organizowany przez ludzi) czy - chyba najbardziej fascynujące - pasożytnictwo społeczne. Książka kończy się biografią obu autorów, z głównym akcentem położonym na rozwój ich zainteresowania owadami oraz prowadzone przez nich wspólne badania. Ostatni rozdział to porady praktyczne na temat tego jak łapać mrówki, jak przechowywać okazy czy jak je hodować w warunkach laboratoryjnych. Wielkim atutem "Podróży w krainę mrówek" jest kilkadziesiąt ilustracji i kolorowych fotografii. Mówiąc krótko - jeśli tylko będziecie mieć okazję przeczytać tę książkę, to zdecydowanie polecam!

18 września 2008

David Attenborough x 3

Kontynuuję oglądane filmów dokumentalnych Davida Attenborough. Lista pozycji, które firmuje swoim nazwiskiem jest naprawdę długa, co nie jest dziwne biorąc pod uwagę, że pierwsza z nich powstała 48 lat temu! Trzy serie które ostatnio obejrzałem to tak naprawdę niewielki fragment dorobku sir Davida.

Po obejrzeniu omawianej już na blogu serii "Life in the Undergrowth" z 2005 roku, zdecydowałem się na coś starszego. Wybór padł na "The Living Planet" - dwunastoodcinkową serię nakręconą w 1984 roku (czyli dokładnie w połowie dotychczasowej kariery Attenborough). Seria stanowi przekrojowe omówienie wszelkich ziemskich ekosystemów. W kolejnych odcinkach serii prezentowane są góry, arktyczne pustynie, tundra, lasy deszczowe, pustynie, morza, rzeki czy wyspy. Ostatni odcinek - "The New Worlds" - poświęcony jest wpływowi człowieka na środowisko i był dla mnie niezwykle ciekawy (jeszcze do tego powrócę). Oglądając serię widać, że ma ona już trochę lat na karku. Nie chodzi mi bynajmniej o to, że Attenborough jest nieco młodszy, ale także o widoczną różnicę w jakości zdjęć pomiędzy tą serią a tymi kręconymi współcześnie. Nie zmienia to na szczęście faktu, że "The Living Planet" jest po prostu świetna i ogląda się ją z prawdziwą przyjemnością. Dla miłośnika przyrody jest to prawdziwa uczta.

Po mającej już trochę lat na karku "The Living Planet" zdecydowałem się na najnowszą serię Davida Attenborough nakręconą w 2008 roku - "Life In Cold Blood". Liczy ona pieć odcinków i przedstawia życie zwierząt zmiennocieplnych - gadów i płazów. Pierwszy odcinek jest przekrojowym omówieniem dwóch wspomnianych wyżej gromad. Odcinek drugi prezentuje szczegółowo płazy, trzeci poświęcono gadom. Czwarty skupia się tylko na wężach, a ostatni na opancerzonych gigantach ("Armoured Giants") - żółwiach oraz olbrzymich krokodylach, kajmanach i aligatorach. Podobnie jak w przypadku "Life in the Undergrowth", także i ta seria prezentuje szczyt współczesnych możliwości technicznych w zakresie filmowania. Oczywiście gady i płazy są dosyć duże, więc ujęcia makro nie grają już tak znaczącej roli. Tym razem znalazło się jednak duże pole do popisu dla kamer termowizyjnych. Zdjęcia po prostu rozkładają na łopatki. Chciałbym mieć możliwość obejrzenia tej serii na wielkim ekranie (albo w HD), żeby móc w pełni delektować się jakością zdjęć. Seria "Life in Cold Blood" nie zawiera dodatkowych odcinków specjalnych o jej powstawaniu. Zamiast tego na końcu każdego odcinka umieszczony został kilkuminutowy raport z produkcji. Przedstawiane są w nim wywiady z naukowcami będącymi specjalistami w zakresie konkretnych gatunków, bez których sfilmowanie zwierząt w ich naturalnym środowisku nie byłoby możliwe. No właśnie, wrażenie robi (w pewnym sensie) to, że pewne zachowania zwierząt zostały sfilmowane po raz pierwszy i zarazem ostatni w naturalnym środowisku. W drugim odcinku ekipa filmowa Davida Attenborough filmowała złotą żabę z Panamy. Niedługo po zakończeniu zdjęć, wszystkie żyjące na wolności osobniki został wyłapane przez naukowców w celu uratowania gatunku, któremu zagrażało zniszczenie naturalnych siedlisk oraz infekcja grzybowa atakująca płazy. "Trochę" to smutne. Podsumowując, "Life in Cold Blood" to kolejna świetna seria, choć mi osobiście o wiele bardziej podobało się "Life in the Undergrowth". To zapewne dlatego, że owady są dla mnie znacznie ciekawsze od płazów i gadów.


Zgodnie z zapowiedzią powracam do kwestii ostatniego odcinka serii "The Living Planet", poświęconemu wpływowi człowieka na środowisko. To zagadnienie doczekało się w 2000 roku rozwinięcia w postaci trzyodcinkowej serii nakręconej przez Davida Attenborough, zatytułowanej "State of the Planet" ("Stan planety"). Polska wikipedia podaje bardzo wiernie przetłumaczony tytuł "Szanujmy Ziemię", co wyraźnie wskazuje na to, że serial był emitowany w polskiej telewizji. No dobrze, nie będę się czepiał tłumaczy, polskiego tytułu szczególnie, że za chwilę sam zamierzam przetłumaczyć tytuły odcinków. Każdy z odcinków tej mini-serii porusza kolejne aspekty naszego wpływu na środowisko. Pierwszy odcinek - "Is there a crisis?" ("Czy kryzys istnieje?") - odpowiada na pytanie jak aktualnie wygląda sytuacja życia na Ziemi oraz przedstawia wpływ ludzi na gospodarkę. Pytanie postawione w tytule odcinka jest, niestety, retoryczne. Drugi odcinek - "Why there is a crisis?" ("Dlaczego pojawił się kryzys?") - prezentuje pięć czynników, wywołanych przez człowieka, prowadzących do zniszczenia ekosystemów i bioróżnorodności. Ostatni odcinek - "The future of life" ("Przyszłość życia") - wskazuje kierunki, w jakich powinniśmy podążyć, by ratować naszą planetę i zamieszkujące ją stworzenia. Przedstawionych jest wiele przykładów miejsc, gdzie udało się doprowadzić do uratowania zagrożonych gatunków i ich dalszego współistnienia z człowiekiem. W każdym z odcinków wypowiadają się naukowcy będący specjalistami od takich dziedzin jak bioróżnorodność, antropologia czy ekosystemy morskie. Polskiemu czytelnikowi znane są postacie Edwarda O. Wilsona (o ile dobrze liczę, to aż 7 książek wydanych w Polsce) i Jareda Diamonda (przynajmniej trzy książki na polskim rynku). Generalnie seria przedstawia dosyć przygnębiający obraz tego co robimy z naszym wspólnym domem. Niestety, wszystko wskazuje na to, że raporty naukowców nie są ani trochę przesadzone, i musimy stawić czoła smutnej prawdzie przedstawionej w tej serii.

12 września 2008

Kwiatki i bzykanie

Przeszukując Wikipedię znalazłem fajną fotografię:

To jest pyłek roślinny widziany pod mikroskopem elektronowym (alergicy pewnie nie są pod tak wielkim wrażeniem jak ja). Pyłek jest męskim elementem rozrodczym roślin nasiennych i jest przenoszony na słupki (żeński organ płciowy) przez wiatr lub przez owady. Każde z tych dwóch podejść ma swoje wady i zalety. Wiatropylność wymaga wytworzenia olbrzymich ilości pyłku, aby mieć statystyczną pewność, że niesiony wiatrem dotrze on do żeńskiego słupka innej rośliny. Samozapłodnienie z reguły nie występuje. Rozwinęły się różne mechanizmy mające temu zapobiegać, np. roślina najpierw wypuszcza pyłek, a dopiero potem dojrzewają organy żeńskie. W przypadku zapylania przez owady strategia jest nieco inna. Pyłek, zamiast liczyć na szczęśliwy traf, jest przenoszony bezpośrednio do celu, a to oznacza że można go wyprodukować mniej. Pszczoły i motyle nie będą jednak pracować za darmo. Wytwarzany jest więc nektar, służący im za pożywienie. Aby informować owady o dostępności nektaru, rośliny muszą się reklamować. W tym wypadku rolę billboardów pełnią kwiaty, które roślina również zmuszona jest wytworzyć.

Najbardziej "pomysłowe" w kwestii wytwarzania kwiatów są storczyki. Nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, ale zetknąłem się w kilku książkach z niesamowitymi mechanizmami, które wykształciły się w wyniku ewolucji. Oto jeden z nich:

Kwiat tego storczyka przypomina z wyglądu i zapachu (feromony) samicę pszczoły. Zwiedzione tym podobieństwem samce pszczół próbują z nim kopulować, a tym samym przenoszą pyłek z jednego kwiatu na drugi. Inny gatunek (na zdjęciu poniżej) z olbrzymią prędkością wystrzeliwuje torebkę z pyłkiem prosto w pszczołę, która choćby lekko dotknie kwiatu. Należy zaznaczyć, że taki ładunek pyłku ma stosunkowo dużą masę względem owada. Jest więc prawdopodobne, że po takim potraktowaniu nie zbliży się on już do innych męskich kwiatów. W ten sposób storczyk zwalcza konkurencję ze strony innych przedstawicieli swojego gatunku (mimo, że jest tylko kwiatem!).

Pyłek bywa też wykorzystywany jako pożywienie dla młodych larw. Pszczoły zbierają go w specjalne koszyczki na swoich odnóżach:

11 września 2008

Aktualności

Wiadomości są dwie. Pierwsza jest taka, że uruchomiono Large Hadron Collider (jeszcze nie w pełni, ale pierwsze wiązki już są). Jeśli ktoś obawiał się, że LHC doprowadzi do końca świata proponuję zajrzeć na stronę www.hasthelhcdestroyedtheearth.com/.

A druga wiadomość jest taka, że będę miał mniej czasu na prowadzenie bloga (dostałem pracę), więc wpisy nie będą się ukazywać tak często jak do tej pory.

8 września 2008

Małpie amory

Ostatnio moją uwagę przykuła książka "Małpie amory i inne pouczające historie o zwierzęciu zwanym człowiekiem", od której zaroiło się na półkach empików (na półkach z literaturą popularnonaukową oczywiście). Autor - Robert M. Sapolsky - był mi zupełnie nieznany. Po przejrzeniu książki uznałem, że może ona być warta lektury. Był to strzał w dziesiątkę.

"Małpie amory" poświęcona jest przeróżnym aspektom biologii ewolucyjnej. Właściwie jest to zbiór stosunkowo krótkich (z reguły 10 stron) esejów, które publikowane były na przestrzeni kilku lat w różnych czasopismach (nie tylko naukowych). Eseje podzielono na trzy kategorie: geny i my, nasze ciała i my, społeczeństwo i my. Autor porusza w nich kwestie takie jak "geny czy środowisko", zachowania zwierząt i ludzi (teoria gier), socjobiologia (ciekawy esej o religiach) czy konflikt płci. Na końcu każdego tekstu umieszczona jest bibliografia i zalecane lektury, co ułatwia poszerzanie wiedzy z zakresu omawianego zagadnienia.

Książka wyróżnia się, na tle literatury popularnonaukowej, za sprawą stylu autora. Sapolsky pisze niezwykle lekko i humorystycznie, więc jeśli ktoś liczy na śmiertelnie poważne naukowe rozprawy to może poczuć rozczarowanie. Mi osobiście taki styl niezwykle przypadł do gustu. Lektura była niesamowicie pasjonująca m.in. dlatego, że treść esejów jest właściwie kontynuacją tematyki "O naturze ludzkiej" Wilsona, którą to skończyłem czytać dzień przed rozpoczęciem czytania "Małpich amorów". Na zakończenie tej krótkiej recenzji nie pozostaje mi nic innego jak tylko polecić "Małpie amory" jako lekką i pouczającą lekturę na letnie i jesienne wieczory.

4 września 2008

O naturze ludzkiej

Czytając kolejne książki popularnonaukowe poświęcone biologii natykam się na mnóstwo nazwisk różnych wybitnych uczonych. Najfajniejsze jest to, że po jakimś czasie zaczynam te nazwiska kojarzyć z konkretnymi osiągnięciami, powiedzeniami itp. "J.B.S. Haldane - to ten od skamieniałości królika w prekambrze. O, Tinbergen. To opiekun naukowy Dawkinsa. Edward Osborne Wilson - koleś od owadów społecznych i socjobiologii". Właśnie, Wilson. Na jego nazwisko można natknąć się w zdecydowanej większości popularyzatorskich książek z zakresu biologii, dlatego też chciałbym dzisiaj nieco przybliżyć jego postać, a także omówić jego książkę "O naturze ludzkiej".

Wilson urodził się w 1929 roku, należy więc do zdecydowanie starszego pokolenia biologów. Sławę przyniosła mu jego druga książka zatytułowana "Społeczeństwa owadów" opublikowana w 1971 (polskie wydanie PWN, 1979). Jak sam tytuł sugeruje, poświęcona jest ona owadom społecznym (mrówki, osy, termity) i stanowi zbiorczą monografię całej dziedziny. Podkreślić należy, że jest to książka naukowa, zawierająca przede wszystkim konkretne informacje i podsumowania badań. Nawiasem mówiąc, udało mi się ją ostatnio dostać, co niezwykle mnie cieszy, szczególnie że zamierzam spróbować sił w hodowli mrówek. "Społeczeństwa owadów" zapewniły Wilsonowi miejsce wśród najwybitniejszych entomologów. Książka kończy się rozdziałem zatytułowanym "Perspektywy jednolitej socjobiologii". Idee w nim zawarte zostały szczegółowo rozszerzone w kolejnej, chyba najbardziej znanej, książce Wilsona - "Socjobiologii". W tej pozycji autor dał początek nowej dziedzinie nauki - socjobiologii - której celem jest wyjaśnienie biologicznych podstaw zachowań społecznych wśród zwierząt (w tym ludzi). Nowa dziedzina oparta została o trzy główne założenia. Po pierwsze człowiek nie jest niczym niezwykłym w świecie przyrody, powstał tak samo jak inne zwierzęta w procesie ewolucji i podlega takim samym prawom jak inni przedstawiciele królestwa zwierząt. Po drugie każdy gatunek zwierząt (człowiek oczywiście też) w procesie ewolucji otrzymał nie tylko charakteryzujące go cechy morfologiczne, ale także charakterystyczne wzorce zachowań - tym samym zachowania społeczne człowieka i innych zwierząt stają się produktem doboru naturalnego i muszą zostać wyjaśnione w oparciu o mechanizmy adaptacji ewolucyjnej. Po trzecie jednostką doboru naturalnego nie jest ani osobnik ani gatunek, lecz pojedynczy gen. "Socjobiologia" ukazała się w 1975 roku. No i zaczęło się. Jej pojawienie się wywołało istną burzę w świecie naukowym (i nie tylko). Zastosowanie koncepcji socjobiologii w odniesieniu do człowieka wzbudziło wiele krytyki. Niektórzy wytykali (w dużej mierze słusznie) wpływ ewolucji kulturowej (w przeciwieństwie do ewolucji genetycznej) na rozwój ludzkich społeczeństw. Inni po prostu nie mogli znieść postawienia człowieka na równi ze zwierzętami i tłumaczenia takich fenomenów, jak religia, adaptacjami ewolucyjnymi. Doszło nawet do tego, że przed jednym z wykładów Wilsona, na mównicę wdarło się kilkanaście osób, jedna z nich wylała uczonemu na głowę dzbanek wody, a reszta rozpostarła plakat z napisem "Wilson – faszystowski i rasistowski uczony roku". O dziwo, "Socjobiologia" doczekała się polskiego wydania dopiero w 2001 roku. Co więcej, wydano u nas tzw. "Edycję popularnonaukową", czyli wersję okrojoną przez Wilsona o 40% objętości. No cóż, lepsze takie wydanie niż żadne.

Kolejną książką Wilsona, która kontynuowała zapoczątkowane w "Socjobiologii" kwestie socjobiologii człowieka jest "O naturze ludzkiej" z 1979. Tą książkę udało mi się zupełnie niespodziewanie dostać w jednym z antykwariatów za całe 7.80 PLN. Polskie wydanie jest dosyć stare, bo pochodzi z roku 1987 (nakładem PIW w ramach serii Biblioteka Myśli Współczesnej, czyli seria z charakterystycznym logiem "+/- nieskończoność" na okładce). Jak sam autor zaznacza, "O naturze ludzkiej" nie jest książką naukową, lecz jest książką o nauce. W kolejnych rozdziałach Wilson prezentuje kierunki w jakich powinna podążyć socjobiologia człowieka. Omawia kluczowe elementy ludzkich społeczeństw, takie jak altruizm, agresja, seks, zróżnicowanie ról mężczyzny i kobiety czy religia. Sednem książki są dwa dylematy. Pierwszy jest taki, że badania socjobiologiczne doprowadzą do upadku poglądu, że moralność ma pochodzenie absolutne i niezmienne. Drugi dylemat rodzi się z pierwszego. Skoro wyznawane przez nas systemy wartości i mechanizmy rządzące społeczeństwami zostaną wyjaśnione naukowo, to zrodzi się potrzeba dokonywania w pełni świadomych wyborów w celu kształtowania ludzkiej natury. Wilson wkracza tu na trochę śliski grunt, w ostatnim rozdziale wspominając coś nawet o eugenice - mówi krótko o trzecim dylemacie, czyli świadomych modyfikacjach ludzkiego DNA, czyli "sterowanej ewolucji". Stwierdza jednak, że na szczęście będzie to dylemat przyszłych pokoleń. Nadrzędnym celem Wilsona, który przewija się przez cala książkę jest zasypanie przepaści pomiędzy naukami przyrodniczymi a społecznymi. Stwierdza, że nauki społeczne bez biologii są tym czym chemia bez fizyki albo biologia bez chemii. Bez fizyki, chemia nie może wykroczyć poza prosty opis zjawisk, nie jest w stanie dostarczyć wyjaśnień i przewidywań bez wiedzy z zakresu fizycznych związków między cząsteczkami. Podobnie nauki społeczne mogą jedynie opisywać obserwowane zjawiska społeczne, ale nie posiadają wiedzy na temat mechanizmów wywołujących te zjawiska i tym samym nie są w stanie dostarczyć dogłębnych opisów zjawisk i trafnych przewidywań. Wilson podkreśla wielokrotnie, że zbadanie biologicznych podstaw społecznego zachowania człowieka doprowadzi do gruntownej przebudowy nauk społecznych, wzbogaci je i zwiększy ich znaczenie.

"O naturze ludzkiej" jest książką niewątpliwie wartą przeczytania, przynajmniej dla osób zainteresowanych naukami społecznymi, ludzką naturą, antropologią, biologią ewolucyjną i filozofią. Jest niestety dosyć trudna do dostania, choć wiem, że były też nowsze wydania (Zysk i S-ka, 1998), które można czasami znaleźć na Allegro. Wiele innych książek Wilsona również zostało wydanych na polskim rynku. PIW wydał "Różnorodność życia", Prószyński i S-ka "Podróż w krainę mrówek", a Zysk i S-ka "Przyszłość życia" i "Konsiliencję".

31 sierpnia 2008

Darwin. O powstawaniu gatunków - biografia

Czytając "O powstawaniu gatunków" Darwina byłem bardzo zawiedziony brakiem jakiegokolwiek komentarza naukowego w posiadanym przeze mnie polskim wydaniu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że napisanie jakiegokolwiek zwięzłego komentarza do tak ważnego dzieła jest rzeczą niezwykle trudną. Jest to bowiem temat rzeka, któremu można poświęcić osobną książkę - wielu badaczy życia Darwina już to zresztą zrobiło. Polscy czytelnicy mają szczęście, ponieważ dzięki wydawnictwu Muza do ich rąk trafia pozycja "Darwin. O powstawaniu gatunków. Biografia" pani Janet Browne. W ferworze przygotowań do kolejnego wakacyjnego wyjazdu, udało mi się wygospodarować trochę czasu na jej przeczytanie.

Książka nie jest długa. Liczy sobie pięć rozdziałów. Pierwszy prezentuje wczesne życie Darwina, kształtowanie jego młodzieńczej osobowości i podróż na okręcie Beagle. Drugi rozdział to opis tego, jak Darwin rozwijał swoją teorię i badania po powrocie do Anglii. Te dwa rozdziały bardzo dobrze nakreślają obraz dziewiętnastowiecznego społeczeństwa i jego mentalności, pozwalając na lepsze zrozumienie realiów wiktoriańskiej Anglii, w której przyszło żyć Darwinowi. Kolejne dwa rozdziały prezentują proces powstawania samej książki oraz reakcje, jakie wywołało jej opublikowanie. Ostatni rozdział poświęcony jest intelektualnemu dziedzictwu, jakie pozostawił po sobie Darwin. Autorka przedstawia w nim wpływ "O powstawaniu" na naukę i politykę XX wieku - prezentuje powstanie eugeniki, zarys badań nad wczesną genetyką, która początkowo była anty-darwinowska, wreszcie odrodzenie darwinowskich idei i scalenie ich z nurtami współczesnej biologii. Zazębia się to i doskonale uzupełnia z początkiem książki Watsona "DNA. Tajemnica życia". Książka Browne kończy się omówieniem wydania "Socjobiologii" Wilsona i "Samolubnego genu" Dawkinsa. Kilka ostatnich akapitów poświęconych jest kwestii kreacjonizmu.

Książka Janet Browne jest tym, czego mi brakowało po przeczytaniu "O powstawaniu gatunków". Zwięzły, ale jednocześnie solidny komentarz opisuje proces kształtowania osobowości Darwina, jego pracę i realia, w których żył. Jak już wspomniałem, "Darwin. O powstawaniu gatunków. Biografia" nie jest długą książką. Liczy sobie zaledwie 165 stron (z czego 20 to indeks, źródła, przypisy itd.) przy niewielkim formacie. Twarda okładka i solidne szycie stron, zamiast klejenia, sprawiają, że prezentuje się ona niezwykle estetycznie. Muszę ponadto bardzo pochwalić wydawnictwo Muza za świetną korektę - nie wychwyciłem w książce ani jednej literówki (w dzisiejszych czasach pośpiesznego wydawania książek jest to raczej wyjątek, a nie reguła). Niestety książka jest dosyć droga (24,90 PLN), biorąc pod uwagę niewielki czas potrzebny na jej przeczytanie. Niemniej jednak gorąco ją polecam. Nawet jeśli nie czytaliście "O powstawaniu gatunków" Darwina, to i tak warto sięgnąć po tą króciutką biografię. Dla każdego zainteresowanego naukami przyrodniczymi jest to pozycja obowiązkowa.

27 sierpnia 2008

Traktat anty

Wybierałem się na kolejny wakacyjny wyjazd i potrzebowałem jakiejś lekkiej w odbiorze książki, przy której nie będę musiał wytężać szarych komórek z całej siły. Zdecydowanie wykluczało to "Fenotyp rozszerzony" Dawkinsa. Wybór padł więc na "Traktat ateologiczny" Michela Onfraya, do którego już od jakiegoś czasu się przymierzałem. Autor jest filozofem, co z jednej strony budziło moje niewielkie obawy, jednak z drugiej liczyłem na wyrafinowane i konstruktywne podejście do kwestii moralnych i etycznych.

Książka podzielona jest na cztery części. Pierwsza część poświęcona jest ateologii, czyli nowej moralności pochrześcijańskiej. Autor prezentuje tutaj m.in. historię myśli ateistycznej, ubolewając jednocześnie nad pomijaniem ateistycznych filozofów w "oficjalnej" historii filozofii. Kolejne trzy części "Traktatu" poświęcone są monoteizmom, chrześcijaństwu i teokracji. Stanowią one bezpardonowy atak na chrześcijaństwo, islam i judaizm.

No właśnie. Konstruktywności, na którą liczyłem w tej książce, praktycznie brak. Co jest zamiast niej? Początkowo chciałem napisać, że gdyby religię postawiono kiedyś przed sądem, to "Traktat ateologiczny" mógłby być aktem oskarżenia. Potem zreflektowałem się, bo jak na akt oskarżenia to w wielu przypadkach nie ma tu konkretnych dowodów. Onfray pisze zupełnie inaczej niż Richard Dawkins. Dawkins w "Bogu urojonym" stosował podejście naukowe, tzn. stawiał jakąś tezę, a następnie dowodził jej przytaczając fakty na jej poparcie. Onfray bardzo często ogranicza się jedynie do postawienia tezy i nie próbuje jej w żaden sposób dowodzić. W ten sposób czytelnik często jest zostawiany pod względem merytorycznym na lodzie. Co więcej, tezy Onfraya to bardzo często rażąco nieprawdziwe uogólnienia. Najbardziej razi to, że autor podchodzi do kwestii religii w sposób bardzo powierzchowny nie starając się dotrzeć do sedna problemu. Pozwólcie, że zacytuję z wprowadzenia poprzedzającego książkę (w nieznacznie skróconej wersji):
Niniejszy Traktat ateoogiczny stanowi jedynie wstępną pracę, przygotowanie gruntu. Dalsze dociekania muszą mieć charakter interdyscyplinarny, uwzględniać psychologię i psychoanalizę, metafizykę, archeologię, paleografię, historię, komparatystykę, mitologię, hermeneutykę, lingwistykę, językoznastwo, estetykę. A także filozofię, która może zespolić te wszystkie dyscypliny.
No fajnie, tylko że autor praktycznie całkowicie pomija biologiczne (ewolucyjne) podłoże religii. Owszem, wspomina o psychologii, która ma "badać mechanizmy funkcji mitotwórczej", ale na tym koniec. Onfray pisze tylko i wyłącznie o monoteizmach, nie zauważając tysięcy innych - równie absurdalnych - religii i wierzeń. Zero głębszej analizy mechanizmów wiary, a do tego przekonanie, że wszystko jest albo czarne albo białe (także pod względem psychologicznym). Kolejny problem w tym, że autor skupia się na wymienianiu co to religia przeskrobała i dlaczego wartości chrześcijańskie czy judaistyczne są złe, nie oferując jednak absolutnie nic w zamian. Onfray prezentuje podejście "pozbądźmy się religii, a potem pomyślimy co dalej", w przeciwieństwie do Dawkinsa, który już teraz oferuje konkretną alternatywę dla religii - naukę. W słowie wstępnym od tłumacza książki dowiadujemy się, że Onfray jest autorem ponad 30 książek "tworzących niezwykle spójną propozycję filozoficzną, polityczną i egzystencjalną". No cóż, może te inne książki faktycznie coś nowego oferują, ale sam "Traktat" właściwie nie wnosi nic nowego. Tłumacz zresztą sam zauwaza to w słowie wstępnym: "Czytelnik, który poprzestanie na lekturze tej jednej książki Onfraya, mółby jednak odnieść wrażenie, że francuski filozof nie ma do sprzedania żadnej nowości na rynku idei (...)". Ja zdecydowanie takie wrażenie odnoszę. Autor przede wszystkim stara się grać na uczuciach czytelników, przez co książka nabiera bardzo demagogicznego charakteru.

Gdybym, będąc postronnym obserwatorem, miał ocenić ateizm na podstawie tego "Traktatu", to uznałbym, że nie stanowi on sam w sobie odmiennego systemu wartości, ale opiera się tylko i wyłącznie na zaprzeczeniu wszystkich religii. Już w pierwszej części książki rozśmieszyła mnie jedna rzecz. Otóż Onfray pisze, że słowem "ateista" określano kiedyś ludzi nie będących chrześcijanami, nawet jeśli wierzyli oni w innych bogów albo siły nadprzyrodzone. Tym mianem określano właściwie każdego kto odważył się samodzielnie interpretować pojęcie Boga, nawet jeśli był chrześcijaninem. Autor zaznacza, że słowo "ateista" nie było terminem, którego ktoś użył na określenie swoich poglądów:
Jest to epitet, którym obdarza - a raczej znieważa - władza, aby kogoś oskarżyć i skazać. Swiadczy o tym sama budowa słowa: ateista. Przedrostek negujący, słowo sugerujące brak, lukę, opozycję. Nie dysponujemy pojęciem w sposób pozytywny opisującym tych, którzy nie hołdują chimerom. Musimy się zadowolić konstrukcjami przywodzącymi na myśl amputację: a-teista, nie-wierzący, a-gnostyk, bez-wyznaniowy, a-religijny, nie-do-wiarek, bez-bożny, oraz słowamu pochodnymi - niewiara, bezbożność, ateizm...
Cóż, jest to niewątpliwie bardzo trafne spostrzeżenie. Jakiś czas później pisze:
Dekonstrukcja monoteizmów, demistyfikacja judeochrześcijaństwa - ale także islamu - demontaż teokracji: oto trzy początkowe zadania ateologii.
No cóż, jak widać wśród zadań ateologii znajduje się dużo "konstrukcji przywodzących na myśl amputację" (de-konstrukcja, de-mistyfikacja, de-montaż). Dziwne, że autor zdaje się nie dostrzegać ironii własnych słów.

"Traktat ateologiczny" rozczarował mnie. Liczyłem na coś zdecydwanie bardziej konstruktywnego. Wygląda na to, że musiałbym w tym celu przeczytać inne książki tego autora, a na to raczej nie mam ochoty. Choć osobiście wyniosłem z lektury książki stosunkowo niewiele, to osoby studiujące bądź interesujące się filozofią może wyniosą z niej nieco więcej. Autor często powołuje się na filozofów zapomnianych przez "oficjalną" historiografię filozofii, co potencjalnie umożliwia poszerzenie swojej wiedzy. Ułatwia to całkiem nieźle opracowana bibliografia (choć większość pozycji do których się odwołuje, to książki francuskich autorów nie wydane na polskim rynku). Mnie osobiście pozostaje czekać na książkę "Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne" Daniela Dennetta, która powinno ukazać się w księgarniach już jutro.

23 sierpnia 2008

Wszędzie symbioza

Przy okazji recenzji "Wspinaczki na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" Dawkinsa, wspomniałem o pani Lynn Margulis. Na jej nazwisko natknąłem się kilkukrotnie podczas czytania różnych książek w kontekście trzech teorii: teorii seryjnej endosymbiozy (SET), teorii powstania płci i koncepcji Gai. W jednej z księgarni w moim mieście jakimś cudem uchowała się książka "Symbiotyczna planeta" autorstwa Margulis. Postanowiłem wykorzystać tę okazję do zapoznania się bliżej z jej poglądami.

Spis treści wyglądał obiecująco - wszystko wskazywało na to, że każda z trzech wspomnianych wyżej teorii zostanie omówiona. Niestety, po przeczytaniu dwóch pierwszych rozdziałów nabrałem obaw, że książka będzie bardziej czymś w rodzaju manifestu ideologicznego niż rzetelnej książki naukowej. Obawy te częściowo się potwierdziły. W wielu przypadkach nie można stwierdzić, czy opisywana aktualnie koncepcja jest potwierdzoną obserwacjami i doświadczeniami teorią naukową czy też są to jedynie hipotezy i spekulacje autorki. W całej książce przytaczane są tylko pojedyncze obserwacje na poparcie jedynie niektórych tez. Dlatego też nie traktowałbym "Symbiotycznej planety" w kategoriach naukowych, a jedynie jako zasygnalizowanie pewnych nurtów we współczesnej nauce.

Najbardziej ze wszystkich koncepcji promowanych przez Margulis interesowała mnie koncepcja Gai. Zetknąłem się z nią już kilka lat temu, czytając artykuł o tym jak James Lovelock (twórca hipotezy) uzasadniał jej poprawność w oparciu o symulację Świata Stokrotek (Daisyworld). Ostatni rozdział "Symbiotycznej planety" jest poświęcony właśnie Gai. Przede wszystkim autorka sprzeciwia się wszelkim personifikacjom Gai jako bogini świadomie karzącej nas za nasze "ekologiczne występki". Czym jest więc Gaja? Na początek oddam głos Wikipedii:
[James Lovelock] zasugerował, że wszystkie istoty żyjące na Ziemi działają wspólnie, aby zachować na naszej planecie optymalne warunki do życia. Ziemia ma zdolność reagowania na zmiany panujących warunków, dostosowuje się do nich tak, by nadal mogło się rozwijać życie.
A teraz pozwolę wypowiedzieć się autorce:
Gaja (...) jest po prostu odpowiednią nazwą dla globalnego mechanizmu regulacji temperatury, kwasowości i składu atmosfery. Gaja to planetarna interakcja wszystkich ekosystemów wchodzących w skład całej biosfery.
(...)
Gaja to mechanizm samoregulacji ziemskiej biosfery, nieustannie tworzący nowe środowiska i nowe organizmy.
Przyznam, że po przeczytaniu "Symbiotycznej planety" moje zrozumienie hipotezy Gai wcale nie wzrosło. Przede wszystkim nie rozumiem, co w tym nowego. Wszyscy przecież wiemy, że cały ekosystem naszej planety jest bardzo złożonym mechanizmem z wieloma sprzężeniami zwrotnymi. Co nowego wprowadza więc Gaja? Nie wiem, być może w ramach tej hipotezy wyjaśnione zostały jakieś mechanizmy rządzące ekosystemami, ale przecież próby opisania zależności w ekosystemach są podejmowane od dawna. Dosyć niejasno brzmią wypowiedzi Margulis, w których ciągle podkreśla, że Gaja nie jest żywym organizmem, ale należy ją traktować jak żywy organizm:
Hipoteza Gai nie oznacza, jak wielu chciałoby sądzić, że "Ziemia jest jednym żywym organizmem". Ziemia jest jednak, w biologicznym sensie, ożywionym ciałem, którego funkcjonowanie podtrzymują procesy o charakterze fizjologicznym.
Niestety, sprzeczności w wypowiedziach autorki jest więcej:
Sama Gaja nie jest jednym z wielu organizmów bezpośrednio selekcjonowanych przez dobór.
(...)
Jeśli zdefiniujemy życie jako samopowielający się system podlegający działaniu doboru naturalnego, wówczas Gaja jest ożywiona.
Z tym ostatnim stwierdzeniem zdecydowanie się nie zgadzam. Dobór naturalny to zróżnicowana przeżywalność genów w populacji (obserwujemy to jako zróżnicowaną przeżywalność osobników). Jeśli Gaja jest jedna to nie może w żaden sposób być podmiotem doboru! To tak samo jak ja nie mogę być podmiotem doboru - ja jestem tylko jeden i moja przeżywalność nie może być zróżnicowana (zawsze umrę).

Muszę przyznać, że czytanie książki sprawiało mi momentami dużą trudność. Margulis zakłada bowiem, że czytelnik jest obeznany w wewnętrznej budowie komórki. Ja niestety nie jestem. Wprawdzie uczyłem się tego w szkole podstawowej i liceum, ale nieużywana wiedza zanikła całkowicie. Nie oczekuję, że książka będzie pełnić rolę podręcznika biologii, ale uważam, że dobrze byłoby poświęcić kilka stron (i rysunków!) na wprowadzenie czytelnika w całą dziedzinę. Mogłoby to znacznie polepszyć odbiór książki (przynajmniej z mojego subiektywnego punktu widzenia). Problemem też jest, że autorka stosuje czasami własną terminologię. Męczyłem się strasznie z domyśleniem co Margulis rozumie przez protisty i protoktisty. Dopiero w połowie książki otrzymujemy wyjaśnienie:
Wielkie organizmy nie mogą być oddzielane od swych drobnych krewnych i przodków. Dlatego też, idąc śladem Copelanda, Karlene i ja wróciłyśmy do pojemnego terminu Johna Hogga - Protoctista; używamy go jednak w rozszerzonej, ewolucyjnej formie odpowiadającej Whittakerowskim Protista. Zatrzymujemy przy tym nieformalny termin protistów dla drobnych przedstawicieli królestwa Protoctista.
Koncepcje i idee przedstawiane przez Margulis są bardzo kontrowersyjne w świecie współczesnej nauki. Nic dziwnego, skoro wiele rzeczy chce ona wywrócić do góry nogami. Przyznam, że bardzo spodobało mi się podejście Margulis do kwestii taksonomii. Nie zawahała się poddać przebudowie podstawy współczesnej klasyfikacji organizmów żywych, choć pewnie wielu naukowcom takie fundamentalne "reformy" do gustu nie przypadły. Mimo braku szerokiego poparcia dla głoszonych teorii, autorka to nie poddaje się w swoich badaniach. Wykazuje jednak samokrytycyzm i trzeba przyznać, że jest to postawa prawdziwego naukowca:
Przyznaję, że dowody symbiotycznego pochodzenia undulipodiów czy wrzeciona kinetycznego są słabe i jestem przygotowana, by uznać mój błąd, jeśli zajdzie taka konieczność.
Na podstawie "Symbiotycznej planety" ciężko mi się jednoznacznie ustosunkować do kontrowersyjnych (czytaj: odrzucanych przez większość środowiska naukowców) tez Lynn Margulis. Zachowuję więc w przypadku większości z nich neutralność, nie wypowiadając się zdecydowanie ani przeciwko nim ani za nimi. Książka stanowi na pewno ciekawy zarys teorii seryjnej endosymbiozy. Pozostałe kwestie są niestety przedstawione momentami dosyć mgliście. Jeśli chcecie dowiedzieć się nieco dokładniej, jakie konkretnie hipotezy prezentuje Margulis w swojej książce, to polecam przeczytanie tej recenzji. Nie podzielam tak wielkiego entuzjazmu jej autora co do "Symbiotycznej planety", ale muszę przyznać, że książka stała się dla mnie sygnałem pewnych zjawisk nad którymi warto sie dłużej zastanowić. Jak zbiorę się w sobie, to może nawet podejmę kiedyś kolejną próbę zrozumienia hipotezy Gai (na polskim rynku była wydana przynajmniej jedna książka Lovelocka).