30 lipca 2008

Początek Wszechświata

Jakiś czas temu postanowiłem sobie, że będę nadrabiał zaległości w dziedzinie astronomii i kosmologii. Uznałem, że będzie to świetna okazja do zapoznania się z nowymi autorami książek popularnonaukowych (i jednocześnie fizykami). Na pierwszy ogień poszedł Martin Rees, o którym pisałem jakiś czas temu. Kolejną moją lekturą była, znaleziona w antykwariacie, książka "Początek Wszechświata" Johna D. Barrowa. Chciałem poznać styl tego autora, ponieważ niedawno na rynku ukazała się "Księga nieskończoności" jego autorstwa i rozważałem jej zakup.

"Początek Wszechświata" został napisany w 1994 roku. Do polskich czytelników trafił w 1995 dzięki wydawnictwu CiS jako część serii Science Masters. Przyznam, że pewne obawy z mojej strony wzbudziło to, że książka została napisana kilkanaście lat temu. W przypadku dynamicznie rozwijającej się dziedziny, jaką jest astronomia, to spory okres czasu i miałem obawy, że będę czytał wiedzę już nieaktualną. Moje obawy częściowo się potwierdziły, np. w 1998 roku pomiary wykazały, że nasz Wszechświat nie tylko się rozszerza (co wiemy już od dłuzszego czasu), ale że to rozszerzanie przyspiesza (co było nieoczekiwane). Z oczywistych przyczyn to odkrycie nie mogło zostać uwzględnione w książce. Barrow omawia powstanie Wszechświata dosyć ogólnie (żeby nie powiedzieć ogólnikowo), bez zagłębiania się w szczegóły. Przyznam, że dla mnie książka była z tego powodu momentami niejasna. Prawdopodobnie, ze względu na niewielką objętość, autor po prostu zmuszony był rezygnować z bardziej przejrzystego omawiania niektórych zagadnień. Prezentowany jest krótki rys historyczny i przegląd różnych teorii. Duży plus dla autora za wyjaśnienie (choć bardzo skrótowe) na czym polegają teorie wielkiej unifikacji oraz teoria supersturn.

Gdybym miał porównać styl pisania pomiędzy Barrowem a wspomnianym wcześniej Rees'em, to ten drugi zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu. Nie polecam więc jakoś szczególnie tej książki. Lepiej sięgnąć po "Nasz kosmiczny dom", który omawia praktycznie te same zagadnienia w sposób bardziej przejrzysty, bardziej szczegółowy, aktualniejszy i przy użyciu o wiele lepszego stylu. No i o wiele łatwiej dostać go w księgarni, podczas gdy "Początek Wszechświata" jest do dostania tylko w antykwariatach.

26 lipca 2008

Dobra krytyka nie jest zła

Pisałem już kilkukrotnie o Richardzie Dawkinsie i jego książkach. Jest on osobą bardzo znaną. Jednocześnie budzi sporo kontrowersji. Dziś postanowiłem przyjrzeć się niektórym zarzutom wysuwanym pod jego adresem.

Pierwszy zarzut to upraszczające podejście do zagadnień naukowych prezentowanych w książkach. No cóż, w moim odczuciu są dwie strony medalu. Jedna jest taka, że Dawkins pisze po prostu książki popularnonaukowe, których celem jest popularyzacja nauki. Z definicji oznacza to konieczność zastosowania pewnych uproszczeń, żeby najzwyczajniej w świecie czytelnika nie zanudzić lub nie namącić mu w głowie. Takie podejście stosują chyba wszyscy popularyzatorzy nauki - podają esencję, bez wnikania w zbędne szczegóły. Jest jednak druga strona medalu. Niektóre uproszczenia mogą zmieniać postać omawianego zagadnienia i wprowadzać czytelnika w błąd. Pisałem już o takich uproszczeniach we "Wspinaczce na Szczyt Nieprawdopodobieństwa". Uważam, że pretensje z powodu stosowania tego typu uproszczeń są całkowicie uzasadnione. Ponadto Dawkins czasami posługuje się dosyć kiepskimi argumentami albo zakłada że "tak musiało się stać" bez dokładniejszego wyjaśnienia. To trochę przykre, że zamiast poświęcić stronę albo dwie na zgłębienie jakiegoś zagadnienia czy przytoczenie konkretnych argumentów, zbywa problem skrótami myślowymi. No cóż, jak widać jest niezłym naukowcem, ale do Darwina mu jeszcze sporo brakuje. Z drugiej strony, nie trafiłem jeszcze w żadnej z czytanych przeze mnie książek Dawkinsa (zaznaczam, że nie czytałem wszystkich) na takie uproszczenia, które w sposób diametralny zmieniałyby aspekt omawianego zagadnienia (chyba, że czegoś nie wychwyciłem - dopuszczam własną omylność). Swoją drogą, to Dawkins sam często krytykował innych naukowców za uprawianie - jak on to określa - "złej poezji nauki". Szkoda, że niektóre jego słowa można również podciągnąć pod tę etykietkę. No cóż, nikt nie napisał jeszcze książki idealnej. Na szczęście książki Dawkinsa - pomimo czasami zbytnich uproszczeń - zaliczają się do bardzo dobrych.

Drugi zarzut na jaki się natknąłem to taki, że Dawkins tak naprawdę nic nowego nie odkrył i zdobył sławę wielkiego naukowca bazując jedynie na osiągnięciach innych. Poprawcie mnie jeśli się mylę, ale tytułu doktora nie dostaje się za cudze osiągnięcia. Dawkins ma na koncie prace naukowe, chociaż faktycznie największą sławę przyniosły mu pozycje popularnonaukowe. Dzięki nim osiągnął coś, co nie udaje się zbyt wielu naukowcom - zainteresował zwykłych ludzi nauką. To z kolei może bezpośrednio przełożyć się na ilość odkryć dokonanych w przyszłości przez osoby, których fascynacja nauką wyniknęła właśnie z prac Dawkinsa.

Na koniec zostawiłem sobie najczęstszy i najpoważniejszy zarzut. Chodzi o agresywną postawę Dawkinsa w kwestii religii. Wiele osób zarzuca mu, że stawiając mur pomiędzy tymi dwiema dziedzinami i otwarcie krytykując religię, zniechęca wielu religijnych ludzi do interesowania się nauką. Po raz kolejny widzę dwie strony medalu. Z jednej strony uważam, że w sensie merytorycznym Dawkins ma całkowitą rację. Religia nie może być traktowana jako wyjaśnienie otaczającego nas świata. Nie do zaakceptowania jest również idea osobowego boga, który wysłuchuje modlitw, karze za grzechy itd. Dawkins, w rozmowie z PZ Myersem, stwierdził: "skoro księża i ewangeliści mówią ludziom, że nauka i religia nie mogą iść w parze, to połowa pracy została już za nas wykonana. Teraz wystarczy pokazać tym ludziom dowody naukowe, żeby porzucili oni religię." Piękna wizja - szkoda, że nierealna. Osoba, która tkwi w religii raczej nie porzuci jej z dnia na dzień, nawet jeśli pokaże się jej dowody całkowicie przeczące temu w co wierzy - w końcu wiara religijna polega na trwaniu w niej pomimo faktów jej przeczących. Dawkins krytykuje postępowanie osób, które mówią ludziom, że nauka i religia mogą iść w parze i nie trzeba porzucać religii, by dopuszczać wyjaśnienia naukowe. Merytorycznie ma rację. Niestety, w przypadku osób, które nie miały styczności z nauką, a jedynie z religią (takich jest sporo w USA) takie kompromisowe podejście jako jedyne może prowadzić do sukcesu. Nie można oczekiwać, że ktoś z dnia na dzień porzuci wiarę. W tej kwestii oczekiwałbym powolnej ewolucji i dziwi mnie, że taki wybitny ewolucjonista, wielokrotnie podkreślający stopniowe działanie doboru naturalnego, oczekuje nagłej rewolucji. Być może miną jeszcze stulecia, zanim największe obecnie religie świata podzielą los dawnych wierzeń greckich i przejdą do lamusa. W tej kwestii potrzeba po prostu czasu na zmiany, przy czym nie można biernie czekać, aż one nadejdą. Trzeba aktywnie działać, aby zmiany stały się realne i to Dawkins robi bardzo dobrze.

Podsumowując, wiele z zarzutów stawianych czy to Dawkinsowi czy też jego książkom jest po części trafna. Nie są to jednak zarzuty na tyle poważne, by uczynić książki złymi albo nudnymi, a ich autora zdyskredytować jako dobrego naukowca. W kwestii religii trzeba pochwalić Dawkinsa za konsekwentne uświadamianie ludziom, że nauka i religia w jej obecnej formie po prostu nie mogą zostać pogodzone.

22 lipca 2008

Raport z pola bitwy

Zdarzyło mi się kilkukrotnie wspomnieć o czymś takim jak kreacjonizm i inteligentny projekt. Nie wyjaśniałem tych pojęć, zakładając, że każdy mniej więcej coś o nich wie. Teraz chciałbym nieco dokładniej przybliżyć o co w tym wszystkim chodzi. Jest to prawdziwy temat rzeka, zaprezentuję więc jedynie krótki szkic zagadnienia.

Kreacjonizm to dosłowna wiara w to, co mówi Biblia. Kreacjoniści wierzą, że Ziemia ma 6 tysięcy lat. Wynika to z "obliczeń" dokonanych przez żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku James's Usher'a, arcybiskupa Armagh i prymasa Irlandii. Ogłosił on, że świat zaczął się dokładnie w południe 23 października 4004 roku p.n.e. Według sondażu Newsweeka z 2007 roku, przeprowadzonego na próbie 1004 dorosłych mieszkańców USA, 48% jest zdania, że Bóg stworzył człowieka w jego obecnej postaci w ciągu ostatnich 10 tysięcy lat (podaję za Światem Nauki, nr 192, sierpień 2007). Kreacjoniści całkowicie odrzucają ewolucję. Dążą do nauczania swojego poglądu w szkołach i na uczelniach jako równoprawnego z teorią ewolucji (albo nawet lepszego). Według ankiety z 2005 roku 30% nauczycieli zetknęło się z naciskami, by nie nauczać teorii ewolucji, a na 31% naciskano, by uwzględnić nienaukowe alternatywy dla ewolucjonizmu.

Kreacjoniści działają głównie w USA (choć nas ten problem też dotyka, o czym nieco później). Można wymienić długą listę procesów, w których kreacjoniści próbowali zmusić szkoły do nauczania ich poglądów. Na szczęście procesy te były przegrane dla kreacjonistów. Najważniejszy z tych procesów odbył się pod koniec lat 80tych. Sąd Najwyższy uznał wtedy nauczanie kreacjonizmu za niezgodne z konstytucją, stwierdzając jednocześnie, że "możliwe jest nauczanie w szkołach alternatywnych naukowych teorii o pochodzeniu człowieka". To stało się furtką dla kreacjonistów. Stworzyli oni "teorię inteligentnego projektu" (w skrócie ID od Intelligent Design). Mówi ona, że życie powstało przy udziale inteligentnego projektanta, nadzorującego "ewolucję". Ujmuję słowo "ewolucja" w cudzysłów, ponieważ jego definicja mówi, że jest to proces niekierowany w sposób świadomy. ID jest kreacjonizmem w przebraniu, choć osoby go promujące z reguły unikają publicznych stwierdzeń na temat tożsamości projektanta. Nie mogą mówić, że jest nim Bóg, ponieważ teoria ID ma sprawiać wrażenie teorii w pełni naukowej, aby obejść wyroki sądowe i móc nauczać jej w szkołach. Teoria ID akceptuje (przynajmniej oficjalnie), że świat ma kilka miliardów lat oraz, że wszystkie organizmy pochodzą od wspólnego przodka. Z tego powodu "klasyczny" kreacjonizm bywa nazywany kreacjonizmem młodej Ziemi, a ID kreacjonizmem starej Ziemi.

Jak sprawy mają się obecnie? Ciężko powiedzieć prawdę mówiąc. Z jednej strony kolejne wyroki sądu mówią, że teoria ID to to samo co kreacjonizm i nie może być ona nauczana w szkołach. Z drugiej strony powstają projekty ustaw (niektóre przechodzą!), które mają umożliwić nauczanie nienaukowych alternatyw dla ewolucji. Zacytuję fragmenty newsa z Wirtualnej Polski pochodzącego z marca 2008:
Komisja ds. Edukacji Izby Reprezentantów w stanie Oklahoma zatwierdziła projekt ustawy, która ma promować wolność religijną w publicznych placówkach edukacyjnych. Wedle ustawy poglądy o Chrystusie Zbawicielu czy bogu, który wzywa do zabijania, mogą być swobodnie i bezkarnie promowane w szkołach i uniwersytetach. Projekt ma trafić wkrótce do stanowego Senatu.
Ustawa zobowiązuje szkoły i uczelnie do zagwarantowania uczniom prawa do swobodnego wyrażania poglądów religijnych w klasie, podczas pisania prac domowych i w każdym innym przypadku. Jeśli uczeń w odpowiedzi na pytanie na teście wyrazi teorię religijną sprzeczną z tym, co mówi nauka, powinien być oceniony pozytywnie. Przykładowo, jeśli na pytanie „Ile lat ma Ziemia?”, uczeń odpowie, że 6 tys. lat (a nie zgodnie z nauką – 4,65 mld), odpowiedź powinna być zaliczona.
(...)
Podobny przepis wprowadzono w stanie Teksas. Pracownicy szkół w tym stanie nie są zadowoleni. Obawiają się pozwów sądowych od studentów, którzy skarżą się, że narzuca im się poglądy i aktywność religijną, z którymi się nie zgadzają. Boją się też procesów od studentów, którzy stwierdzą, że nie daje im się odpowiedniej wolności do wyrażania publicznie swych przekonań.
Uczelnie w stanie Oklahoma zaapelowały o wycofanie projektu ustawy.
Myślicie, że to jest śmieszne? Ja pewnie bym się śmiał, gdyby nie to, że dzieje się to naprawdę. Takich nonsensów jest niestety pełno. Co powiecie na kolorowankę dla dzieci, która mówi, że Jezus prawdopodobnie jeździł na dinozaurach:

A może "Creation Museum", czyli muzeum, które promuje pogląd, że ludzie i dinozaury żyli w tym samym czasie:


Ten pan to Ken Ham. Jest założycielem wspomnianego muzeum jak również jednym z założycieli "Answers In Genesis" ("Odpowiedzi w Księdze Rodzaju") - organizacji, która promuje poglądy kreacjonistyczne i jednocześnie walczy z ewolucją.

Pomimo wyroków sądowych, kreacjonizm w szkołach amerykańskich ma się nieźle. Według jednej z ankiet, 25% amerykańskich nauczycieli nauki uczy kreacjonizmu/inteligentnego projektu, a połowa z tych 25% (czyli 12.5% całości) uczy, że są to teorie równoprawne z darwinizmem. Ostatnio głośna stała się sprawa nauczyciela John'a Freshwater'a, który poza nauczaniem kreacjonizmu, posunął się nawet do wypalenia znaku krzyża na ręce ucznia:

Niestety ludzi takich jak Freshwater jest wielu. W Polsce też mieliśmy "piękny" popis głupoty w wykonaniu Orzechowskiego, wiceministra edukacji za czasów Romana Giertycha. W wywiadzie dla gazety wyborczej stwierdził:
Powiedziałem, że teoria ewolucji to kłamstwo. Mam przekonanie, że to pomyłka, którą zalegalizowano jako obowiązującą prawdę. Dla mnie to opowieść o charakterze literackim, mogłaby np. stać się kanwą filmu science fiction.
Sama teoria Darwina jeszcze za jego życia była modyfikowana, podawano kolejne fakty, które ją kwestionowały. To w zasadzie luźna koncepcja niewierzącego starszego pana, który tak właśnie widział świat.
Może dlatego, że był wegetarianinem i zabrakło mu ognia wewnętrznego.
To smutne, a tego uczy się w polskiej szkole.
To smutne, że ten kretyn był wiceministrem edukacji. Bardzo spodobały mi się słowa byłem Minister Edukacji Krystyny Łybackiej: "Przeciwko teorii ewolucji protestują tylko ci, którzy jej nie podlegali". Co ciekawe, przeciwko słowom ministra zaprotestowały nie tylko środowiska naukowe, ale także kościelne. Dziwnie brzmi obrona teorii ewolucji, ze strony osób które nie akceptują - z definicji - jej fundamentalnych założeń, takich jak brak jakiegokolwiek świadomego nadzoru zachodzących procesów czy niemożliwość zaistnienia złożonych form inteligencji (Bóg musiałby taką być) z niczego. Zaznaczyć jednak trzeba, że środowiska kościelne często oficjalnie odcinają się od kreacjonizmu rozumianego jako dosłowne rozumienie Księgi Rodzaju.

Tak wygląda to wszystko w wielkim skrócie. Mam nadzieję, że nieco przybliżyłem zagadnienie kreacjonizmu. Niestety, wielu ludzi naprawdę w to wierzy i robi wiele, by ich poglądy były nauczane w szkołach. W Polsce nie jest to jeszcze tak zintensyfikowane jak w Stanach, niemniej trzeba się mieć na baczności. Środowiska kreacjonistyczne potrafią się dobrze zorganizować i działać naprawdę bardzo skutecznie.

18 lipca 2008

Wędrówki tatrzańskie

Jedną z moich pasji jest chodzenie po górach. Daje mi to możliwość odetchnięcia od zgiełku betonowej dżungli, w której na co dzień żyję, sprawdzenia swoich możliwości oraz bezpośredniego obcowania z dziką przyrodą. Ostatnio spędziłem kilka dni chodząc po Tatrach Wysokich oraz Zachodnich. Nie ukrywam, że tatrzańska przyroda wywiera na mnie bardzo duże wrażenie, dlatego też chciałbym podzielić się częścią materiału fotograficznego z wyjazdu. Przypominam tylko, że nie jestem ekspertem, i choć wszystkie poniższe gatunki starałem się zidentyfikować poprawnie, to mogłem się pomylić.

Kuklik górski (Geum montanum) na podejściu pod Szpiglasową Przełęcz od strony Doliny Pięciu Stawów Polskich i na zejściu z Rysów. Płatki kwiatu są żółte. Te fioletowe włoski to owocostan.

Zdjęcie tego nie oddaje, ale ta mrówka ma około 2cm długości. Prawdziwy gigant. Nie mam pojęcia jaki to gatunek. Zdjęcie zrobione pod szczytem Szpiglasowego Wierchu na wysokości ok. 2150m n.p.m.

A to Biegacz złocisty, chrząszcz z rodziny biegaczowatych. W trakcie całego wyjazdu spotkałem ich około 5.

Ta roślina bardzo mnie zainteresowała, kiedy ją zobaczyłem. To goryczka kropkowana (Gentiana punctata). Jej kwiaty mają kształt kielichów, nakrapianych od środka brązowymi plamkami. W każdym takim kielichu były muchy (widać na zdjęciach), chociaż zapylenie jest ponoć dokonywane przez trzmiele. Podobno jest to roślina pospolita w Tatrach, ale ja natknąłem się tylko raz na kilka osobników rosnących blisko siebie.

Hm... oset?

A to porosty. Tak, takie zwykłe naskalne porosty. Właściwie nie robiły na mnie żadnego szczególnego wrażenia, do momentu, kiedy nie uświadomiłem sobie, że porastają one większość skał tatrzańskich piargów. Dzięki nim kamieniste rumowiska zmieniają kolor na bladozielony.

Naparstnica zwyczajna. Dochodzi do 1,5m wysokości. Tą roślinę można spotkać nie tylko w górach, ale i na nizinach.

To jest Omieg kozłowiec. Rośnie go w Tatrach mnóstwo. Te zdjęcia zrobione zostały w trakcie schodzenia z Rysów. Łatwo pomylić go z Omiegiem górskim, czego mam nadzieję nie zrobiłem :)

Jak na mój gust, to jest orzechówka. Nad Morskim Okiem jest para tych ptaków. Przyzwyczaiły się do obecności ludzi, więc można je bez większych problemów obserwować.

Kosodrzewina - jeden z moich ulubionych elementów tatrzańskiego krajobrazu, a przy okazji bardzo dobre schronienie przed wiatrem.

Kozice na grzbiecie pomiędzy Kończystym Wierchem a Starorobociańskim Wierchem.

Dzwonek alpejski, w tle Wołowiec (po prawej) i słowackie Rohacze (te dwa ostre szczyty).

A tutaj dzwonek alpejski zapylany przez trzmiela. Miałem okazję przez kilka minut obserwować zapylanie kolejnych kwiatów na sąsiednich roślinach.

Rdest. Rośnie dosyć pospolicie.

Owocostan sasanki słowackiej. Trzeba przyznać, że ciekawy.

Zerwa kulista.

Rusałka pokrzywnik - strudzony wędrowiec odpoczywa na szczycie Wołowca (2064m). Wcześniej (i chwilę później) dzielnie walczył z porywistym wiatrem na wierzchołku góry.

To by było na tyle tej fotograficznej relacji. Mam nadzieję, że była to miła odmiana od dużej ilości tekstu. Osobom zainteresowanym tatrzańską przyrodą polecam kwartalnik "Tatry", w którym można znaleźć mnóstwo profesjonalnych artykułów na ten temat. Wkrótce wyruszam w kolejne góry, więc jest szansa, że uzbiera się kolejna porcja materiału przyrodniczego. Z powodu mojego wyjazdu i okresu wakacyjnego wpisy będą się automatycznie ukazywały nieco rzadziej niż do tej pory, bo co 4 dni. Obserwując ilość odwiedzin na blogu, doszedłem do wniosku, że sporo ludzi z powodu wyjazdów i tak nie śledzi tego co piszę na bieżąco.

15 lipca 2008

Dziury w dziurze

Szukałem ostatnio w internecie pewnych informacji i zupełnie przypadkiem trafiłem na artykuł zatytułowany "Dziury w ateizmie". Jest to wywiad z prof. Johnem Lennoxem, w którym relacjonuje on swoją debatę z Richardem Dawkinsem. Debata dotyczyła książki "Bóg urojony". Lennox reprezentował chrześcijański punkt widzenia, a Dawkins ateistyczny. Nie było większego problemu z odnalezieniem treści debaty w internecie (gdyby ktoś miał problem z otworzeniem formatu mov proszę dać znać - dostarczę wersję w ogg lub mp3). Po przeczytaniu wywiadu i wysłuchaniu jak rzeczywiście brzmiała "debata" uznałem, że nie mogę zostawić kilku zawartych w artykule kłamstw i bzdur bez komentarza. Cytowane słowa należą do Johna Lennoxa (chyba, że zaznaczono inaczej), tekst pogrubiony to pytania od osoby prowadzącej wywiad.
Dzisiejsi nowi ateiści zdają się mówić: „nadszedł czas, żeby zakończyć ten szacunek dla ludzi wierzących”. Ich postawa niestety świadczy o pewnym braku szacunku dla ludzi w ogóle.
Po pierwsze, ateiści tak naprawdę mówią, aby skończyć z wykorzystywaniem wszelkich wierzeń (zarówno tych wymyślonych przez pisarza science-fiction w latach 50-tych XX wieku, jak i tych stworzonych przez pasterzy bydła kilka tysięcy lat temu) do tłumaczenia praw rządzących naszym światem. Nie może też być tak, że religie stanowią argument w podejmowaniu decyzji, od których zależy życie tysięcy ludzi. Po drugie, to wiele osób wierzących, każdą krytykę swojej wiary traktuje jako brak szacunku. Często ktoś uchyla się od odpowiedzi na jakiś zarzut stawiany religii stwierdzeniem "taka jest moja wiara, nie powinieneś krytykować moich osobistych przekonań". Tymczasem religię można krytykować tak samo jak politykę czy decyzje Leo Beenhakkera. Co więcej, niezwykłe twierdzenia wymagają niezwykłych dowodów. Jeżeli ktoś twierdzi, że martwy człowiek może ożyć, że człowiek może nie mieć ojca albo że Księżyc to bukłak zawieszony na czubkach drzew to są to z pewnością niezwykłe twierdzenia niezgodne z tym co wszyscy dobrze oglądamy na co dzień (dogmat o niepokalanym poczęciu jest akurat efektem błędu w tłumaczeniu - jeśli znajdę czas napiszę o tym więcej). Wymagają więc albo dowodów (których brak) albo postawienia na równi z grecką mitologią czy książkami Tolkiena, jako zwykłymi wytworami ludzkiej wyobraźni. Postawa ateistów zdecydowanie nie świadczy o braku szacunku dla ludzi w ogóle. Problem w tym, jak racjonalnie myślący człowiek może akceptować różne niedorzeczne twierdzenia, które religia uparcie głosi? Jeśli więc wierzysz, że martwy człowiek może zostać ożywiony albo że Ziemia jest płaska, Słońce to ognisty rydwan ciągnięty przez skrzydlate konie, a w kosmosie żyją cyborgi toczące wojny o nasze dusze, to nie dziw się, że ludzie mogą nie potraktować poważnie takich przekonań i poddawać je krytyce oraz domagać się odrzucenia ich w procesie podejmowania jakichkolwiek decyzji.
W czasie debaty z Dawkinsem rozmawialiśmy zresztą o tym, czy wiara jest ślepa. Zapytałem go wtedy: „A czy wierzy pan swojej żonie?”.
I co on na to?
– Odpowiedział, że tak. I natychmiast zaczął wyliczać powody, dla których jej wierzy. „A więc pan wierzy, że istnieje wiara oparta na argumentach?” – drążyłem. I udowodniłem mu, że on też wierzy wiarą opartą na argumentach. Czyli w podobny sposób jak my, chrześcijanie, wierzymy Bogu.
W dyskusjach na temat religii moja dziewczyna również stawiała podobne pytanie: "Czy wierzysz, że cię kocham?". Gdy odpowiadałem, że tak, porównywała moją wiarę w jej miłość do wiary religijnej. To kolejny błąd wynikający z istnienia kilku znaczeń słowa "wiara" (podobnie jest ze słowem "teoria"). Wiara może oznaczać "określoną religię, wyznanie, przekonanie o istnieniu boga" i "przekonanie o istnieniu zjawisk nadprzyrodzonych" (za Słownikiem Języka Polskiego PWN). Istnieje jednak psychologiczne znaczenie słowa "wiara" oznaczające czyjeś wewnętrzne przekonanie na jakiś temat. Taka wiara nie musi mieć wcale związku z religią, odwoływać się do sił nadprzyrodzonych czy oznaczać czegoś niesprawdzonego. Co więcej - taka wiara często wynika z dowodów! Przykładowo naukowcy wierzą w jakieś teorie (są wewnętrznie przekonani o ich słuszności), ponieważ są one poparte dowodami. Ja z kolei wierzę, że moja dziewczyna mnie kocha, ponieważ również jest to poparte dowodami. Okazuje mi to swoim zachowaniem, identycznym jakie ja okazuję jej w wyniku tego, że ja ją kocham. Postulat o zrezygnowaniu z wierzenia innym ludziom jest z gruntu głupi i środowiska ateistyczne czegoś takiego bynajmniej nie postulują. Wiara w innych jest przecież podstawą ludzkiego społeczeństwa.
Bo nasza wiara też wcale nie jest ślepa. Uwierzyliśmy Bogu, bo przekonały nas konkretne argumenty. Nasz kontakt z Panem Bogiem nie jest przecież relacją z jakąś teorią, tylko z konkretną Osobą.
W trakcie debaty Lennox twierdzi ponadto, że nauka nie jest oparta na dowodach (nie ma to jak odwrócić kota ogonem). Jedyną prawdą obiektywną ma być matematyka oraz Jezus, ponieważ powiedział "Ja jestem prawdą" co oznacza, że on jest prawdą - tak jest, bo Jezus tak powiedział i tak po prostu być musi. Co więcej, twierdzi, że ateizm podkopuje naukę oraz, że Bóg jest prawdziwy, bo Biblia dostarcza prawdziwych dowodów. Jakich? Otóż Pismo Święte mówi, że istniał początek świata. Lennox stwierdza, że gdyby naukowcy potraktowali Biblię poważnie, to Wielki Wybuch zostałby odkryty znacznie wcześniej (przed powstaniem teorii Wielkiego Wybuchu i znalezieniem dowodów na jej poparcie w nauce panował pogląd, że Wszechświat jest statyczny). Dawkins słusznie kontruje: "są dwie możliwości: albo wszechświat istniał od zawsze, albo miał kiedyś początek. Łatwo jest trafić w prawidłową możliwość". Generalnie Lennox powtarza cały czas, że "jego wiara jest prawdziwa, jest prawdą, wierzy w Boga bo są na to dowody, jego Bóg jest prawdziwy a inni nie" itd. Strzela też sobie samobójczą bramkę: "Pytanie kto stworzył Boga jest na poziomie szkoły podstawowej. Zakłada z góry, że Bóg musiał zostać stworzony. Nie jestem więc zaskoczony, że nazwałeś swoją książkę 'Bóg urojony', ponieważ bogowie, którzy zostają stworzeni, są z definicji urojeniem". Właśnie z tego powodu na początku wpisu ująłem słowo debata w cudzysłów. Ciężko tu mówić o jakiejkolwiek dyskusji na poziomie. Lennox potrafi jedynie powtarzać na okrągło swoje slogany religijne, często wykazując się olbrzymią ignorancją, przez co wypada żenująco. Najbardziej spodobało mi się pytanie Dawkinsa: "Skoro wiara jest oparta na dowodach, to czemu nazywasz ją wiarą? Czemu po prostu nie mówić o faktach?"
Nawet dzieci nie wierzą swoim rodzicom ślepo, one też muszą mieć ku temu jakieś powody.
Nieprawda. Powiedzmy to jasno i wyraźnie: dzieci wierzą ślepo swoim rodzicom. Wynika to w prosty sposób z mechanizmów ewolucji. Rodzice są tymi, którzy znają otaczający świat z własnego doświadczenia. Są do niego na tyle przystosowani, że odnieśli sukces reprodukcyjny. Dziecko nie zna świata. Rodzice mówią dziecku co ma robić, aby mogło przetrwać (przekazują mu swoje doświadczenie). Mówią przykładowo "nie skacz z okna". Jeśli dziecko nie usłucha, to zginie. Ponieważ rady rodziców mają na celu umożliwienie przetrwania dziecku, to spora część dzieci, która nie będą słuchać rodziców, zginie. W ten sposób zostaną wyeliminowane z populacji geny "na niesłuchanie rodziców". To prowadzi do sytuacji, w której dobór naturalny faworyzuje przeżywanie tych osobników, które w dzieciństwie słuchały rodziców (mają one jakieś geny, które sprawiają, że słuchają one rodziców). W ten sposób ewolucja prowadzi do wykształcenia się u dzieci mechanizmu bezwzględnego słuchania rodziców. Niestety, ten mechanizm jest wykorzystywany przez religię. Indoktrynacja religijna w młodym wieku sprawia, że wielu ludzi przez całe życie nie potrafi przejrzeć na oczy, ślepo wierząc w to co zostało im wpojone w dzieciństwie.
– Przecież prof. Dawkins sam wierzy, że wszechświat nie jest ani dobry, ani zły. Twierdzi, że wcale nie ma żadnego dobra, nie ma zła, nie ma sprawiedliwości. To po prostu kwestia DNA. My tylko tańczymy według nut DNA. Zwróciłem więc profesorowi uwagę: Jeśli tak, to terroryści 11 września też tańczyli według nut swojego DNA. Więc na jakiej podstawie możemy powiedzieć, że zrobili źle?
(...)
Logiczną konsekwencją ateizmu głoszonego przez Dawkinsa jest stopniowe obniżanie wagi pojęcia moralności.
Dawkins sam wielokrotnie powtarzał: "Jeśli chodzi o kwestię biologii to jestem zdecydowanym darwinistą. Jeśli jednak chodzi o relacje międzyludzkie zdecydowanie opowiadam się przeciwko darwinizmowi". Dawkins nie twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak dobro i zło. On mówi (i powie to każdy biolog), że w przyrodzie nie ma czegoś takiego jak dobro czy zło. Nie można mówić, że jakieś zwierzę robi dobrze czy źle zabijając inne. Nie znaczy to, że taka zasada stosuje się do ludzkiego społeczeństwa! Dla nas, ludzi, pojęcie dobra i zła jak najbardziej istnieje i nie słyszałem, by ktokolwiek z biologów twierdził inaczej. Niestety, przeciwnicy darwinizmu - bo podniesiony zarzut nie dotyka wbrew pozorom kwestii ateizmu - bardzo często po prostu kłamią, chcąc zdyskredytować swoich oponentów. Wiem, że oskarżenie o kłamstwo nie powinno być wypowiadane bezpodstawnie. Jest to jednak jedyne wyjaśnienie tego, że osoba bardzo inteligentna (Lennox jest profesorem w Oxfordzie, podobnie jak Dawkins) całkowicie przeinacza słowa i idee innych. Ciężko tutaj podejrzewać, że Lennox po prostu nie rozumie koncepcji Dawkinsa (i innych naukowców).

Trzeba przyznać, że Lennox ma w kilku momentach rację. Słusznie zauważa, że teoria ewolucji nie wyjaśnia samego momentu powstania życia (biogenezy). Mówi ona jedynie co się dzieje, gdy pojawią się cząsteczki zdolne do replikowania i dziedziczenia oraz mutowania. Trzeba też przyznać rację Lennoxowi w następującym stwierdzeniu:
Zgodziłem się z nim, że pewien rodzaj źle rozumianej religijności może być źródłem terroryzmu. Oprócz terroryzmu islamskiego neoateiści podają przykłady zbrodni w czasie wypraw krzyżowych. Odpowiadam, że ludzie, którzy ich dokonywali, nie byli posłuszni przykazaniom.
W pierwszej chwili ciężko się z tym nie zgodzić. Można się oczywiście zastanawiać, czy religia posłużyła tu jedynie za pretekst i jej zasady zostały świadomie nagięte, czy też krzyżowcy naprawdę wierzyli, że to co robią jest słuszne i zgodne z ich wiarą. Osobiście skłaniam się ku tej drugiej możliwości w przypadku szeregowych żołnierzy i ku pierwszej opcji w przypadku osób wyżej postawionych w hierarchii kościelnej. Nie chcę jednak ostatecznie wyrokować ani zagłębiać się w tą kwestię w tym momencie. Zamiast tego przytoczę kolejny fragment wypowiedzi Lennoxa, kontrastujący z jego wcześniejszymi słowami:
Dla Dawkinsa ateizm Stalina czy Pol Pota z Kambodży nie ma absolutnie żadnego związku z ich zbrodniami.
Ja tu widzę pewną hipokryzję. Z jednej strony mowa o tym, że krzyżowcy nie przesterzegali zasad swojej religii, dlatego ich działań nie można utożsamiać z religią, a z drugiej mowa o tym, że ateizm ma związek ze zbrodniami reżimów, które określały siebie mianem ateistycznych. I gdzie tu mierzenie wszystkich jedną miarką? Stawianie znaku równości między ateizmem a komunizmem jest częstym oskarżeniem wysuwanym przeciwko ateizmowi, szczególnie w Polsce. Jest to jednocześnie jeden z najbardziej fałszywych zarzutów jaki można ateizmowi postawić. Nie zamierzam tutaj rozpisywać się nad tym pożałowania godnym "argumentem", zacytuję jedynie Racjonalistę:

Polski ateista uporczywie jest wpisywany przez apologetów (jak. choćby ks. Stopka, który odpowiedział na wywiad o ateistach w Życiu Warszawy) czy konserwatystów (jak wspomniany wyżej Wildstein) w widmo komunizmu. Jeśli wskazujemy kryminalną historię Kościoła czy religii, zaraz nas się kontruje: Synowie Kościoła palili czarownice, mordowali Indian i zabijali heretyków, ale za to ateiści zrobili dwa totalitaryzmy: faszyzm i komunizm. Z faszyzmem jest sprawa względnie łatwa: Bynajmniej nie był on ateistyczny, lecz na ogół współpracował z religiami i Kościołami, a ateistów i wolnomyślicieli tępiono bardziej niż wyznawców dowolnych religii (może z wyjątkiem Świadków Jehowy, którzy nie chcieli walczyć). Z komunizmem jest większy problem, bo reżimy komunistyczne jednak głosiły na ogół dość krzykliwie ateizm. Zaczęły się jednak ukazywać pozycje w których autorzy badacze dowodzą, iż był to iluzorycznie ateistyczny reżim a w istocie "religiopodobny" (zob. np. wydaną przez Nomos pracę "Religiopodobny komunizm" Marcina Kuli).

Przełomowym w tym zakresie studium naukowym jest niedawno wydana, również przez Nomos, książka religioznawcy Rafała Imosa: "Wiara człowieka radzieckiego". Autor zrywa z dominującą tendencją traktowania komunizmu jako struktury 'religiopodobnej', 'quasi-religijnej' czy 'pseudoreligijnej', dowodząc nie tylko na poziomie funkcjonalnym, lecz także i istotowym jego religijnego charakteru. Komunizm nie był imitacją religii, był zjawiskiem stricte religijnym! We wstępie autor pisze: "Chcę mianowicie pokazać, że marksizm-leninizm w pełni wpisuje się w charakterystykę uniwersalistycznych religii". Analiza ta przeprowadzona jest na blisko 440 stronach które warto znać, jeśli kiedykolwiek jeszcze jakiś niedouczony apologeta będzie zarzucał ateistom reżim komunistyczny.

To tyle w kwestii pana Johna Lennoxa. Osobom znającym angielski polecam poświęcenie dwóch godzin czasu na wysłuchanie pełnej debaty. Nie powiem, że "naprawdę warto", bo jak już wspomniałem Lennox w wielu momentach naprawdę się kompromituje. Ta rozmowa po prostu doskonale odzwierciedla jakość argumentów stojących za religią i za nauką.

12 lipca 2008

Żebropławy i wieloszczety

Ostatnio kilkukrotnie natknąłem się w różnych książkach na wzmianki o żebropławach i wieloszczetach. Przyznam, że nie miałem o tych zwierzętach żadnego pojęcia. Postanowiłem nie żyć dalej w niewiedzy i dowiedzieć się o nich choćby kilku podstawowych rzeczy. Uznałem efekt moich poszukiwań za ciekawy na tyle, że warto się nim podzielić.

Wieloszczety są gromadą należącą do typu pierścienic. Pierwsze moje skojarzenie z pierścienicami to oczywiście dżdżownice. Postanowiłem poszukać jakichś zdjęć, co jest dosyć oczywiste, biorąc pod uwagę fakt, że wzrok jest dla nas głównym źródłem informacji. Wieloszczety, żyjące głównie w morzach, okazały się być dużo bardziej widowiskowe, niż ich kuzyni żyjący w naszej glebie. Ponieważ jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów, proponuję po prostu spojrzeć na poniższe zdjęcia (podziękowania dla pana Andrzeja Kasińskiego z serwisu Nurkomania.pl za pozwolenie na ich wykorzystanie).



Ładne fotografie znalazłem również na Wikipedii:


Żebropławy są nieco mniej widowiskowe (na zdjęciu poniżej). Przypominają meduzy. Są zresztą z nimi całkiem blisko spokrewnione.


Przy okazji poszukiwania zdjęć trafiłem na niepokojące informacje dotyczące żebropławów. Otóż okazuje się, że całkiem niedawno, pod koniec 2006 roku, jeden z ich gatunków został zaobserwowany w Bałtyku. Normalnie występuje u wybrzeży Ameryki, a do naszego morza przybył najprawdopodobniej w wodach balastowych statków transportowych. Teraz może stanowić poważne zagrożenie dla bałtyckich gatunków. Dokładniejsze informacje dotyczące tego konkretnego przypadku można znaleźć tu i tu, więc nie będę się niepotrzebnie rozpisywał. Zamiast tego chciałbym ogólnie powiedzieć, skąd dokładnie bierze się zagrożenie ze strony żebropława. Otóż Bałtyk posiada stosunkowo ubogą florę i faunę. W zatokach Fińskiej i Botnickiej występuje zaledwie około kilkudziesięciu gatunków. Oznacza to bardzo wielką podatność ekosystemu bałtyckiego na inwazję obcych gatunków, które mogą łatwo zagrozić gatunkom miejscowym, prowadząc do ich zniknięcia. Dlaczego? Jeśli w jakimś ekosystemie żyje dużo gatunków, to są zmuszone do intensywnej konkurencji między sobą o pożywienie i miejsce do życia - oba te dobra są oczywiście ograniczone. Jeśli gatunków jest mniej, to walka o byt nie jest między nimi tak zacięta. A zatem jeśli w ekosystemie o niskiej bioróżnorodności pojawią się gatunki z ekosystemu o wysokiej bioróżnorodności, to są one w stanie wyprzeć gatunki miejscowe, ponieważ są lepiej przystosowane do walki o zasoby. Z tego powodu nasz Bałtyk jest rejonem szczególnie podatnym na inwazje zwierząt z innych ekosystemów.

9 lipca 2008

Czarne jest czarne, a czerwone jest czerwone

Mam bardzo silne postanowienie, że nie będę komentował tego co się dzieje w polityce, mimo że czasami aż się o to prosi. Dziś jednak muszę zrobić wyjątek, a to dlatego, że słowa pewnych polityków są powiązane z poruszaną przez mnie tematyką. Mam więc nadzieję, że wycieczka w świat polityki zostanie mi wybaczona.

Ostatnio głośna stała się sprawa 14-latki, która chciała usunąć ciążę i była z tego powodu dręczona przez księży i aktywistki na rzecz ochrony życia poczętego. Nie zamierzam tu bynajmniej wdawać się w dyskusję na temat słuszności bądź niesłuszności aborcji. Chodzi mi o coś zupełnie innego. Po stronie dziewczyny natychmiast opowiedzieli się politycy lewicy, którzy ostro skrytykowali Kościół. Z ciekawości wszedłem na blog Grzegorza Napieralskiego. Moją uwagę zwrócił wpis pod tytułem "Wojna z kościołem, to pomysł biskupa Pieronka". Ujmując w skrócie, Napieralski pisze o rozdzieleniu kościoła od państwa i zniesieniu przywilejów (takich jak niepłacenie podatków) dla księży. Właściwie to mogę się podpisać pod każdym słowem we wspomnianym wpisie. Jest tylko jeden poważny problem.
Dla części hierarchów wszystko co inne i co nie jest im podporządkowane, jest z gruntu złe. To przecież zagrożenie. I na tym polega różnica między lewicą, a ortodoksyjną prawicą. W przestrzeni publicznej jest miejsce dla wszystkich.
No właśnie. W Polsce pogląd o rozdzieleniu Kościoła od państwa jest ściśle kojarzony z lewicą. A co mam zrobić ja, osoba która chce takiego rozdziału, ale z lewicą ani trochę się nie identyfikuje? Nie zamierzam z tego powodu głosować na lewicę mimo, że uznaję to za bardzo ważny problem. Wydaje mi się, że dopóki ta kwestia jest ściśle związana z którąś opcją polityczną nie ma szans na wprowadzenie jej w życie. Nawet gdyby SLD wygrało następne wybory i zrealizowało ten postulat, istnieje duże prawdopodobieństwo, że następna ekipa rządząca odkręciłaby te zmiany.

Cały kłopot w tym, że aby rozdział Kościoła od państwa stał się realny, ludzie muszą zrozumieć, że leży to w interesie państwa, czyli każdego Polaka. Dlaczego? Większe wpływy do budżetu to raz, większa swoboda obywatelska to dwa, mniejsza zależność polityki od świata wielkich pieniędzy to trzy, równość wszystkich obywateli wobec prawa to cztery. Oczywiście taki scenariusz nie jest w interesie hierarchów kościelnych, a pośrednio także polityków, którzy narażając się Kościołowi ryzykują utratę elektoratu. Myślę, że kluczem do sukcesu jest tutaj powolna zmiana - aż się prosi powiedzieć, że ewolucja - mentalności społeczeństwa. Nie widzę drogi na skróty. Wprowadzenie przemian siłą niczego nie rozwiązuje, bo głównym problemem jest to, że wielu ludzi uważa obecny stan rzeczy (momentami wręcz patologiczny) za jak najbardziej prawidłowy. W moim odczuciu jednym z kluczy do sukcesu (choć pewnie nie jedynym) jest szeroko rozumiana edukacja społeczeństwa. Ludzie wykształceni częściej są niewierzący, bo po prostu wiedzą, że nie potrzeba sił nadprzyrodzonych do tego żeby wyjaśnić otaczający nasz świat. Wykształcenie z reguły idzie w parze z zainteresowaniem tym, co się dzieje wokół nas, a to przekłada się bezpośrednio na większą świadomość problemów społecznych. Myślę więc, że fascynacja nauką jest czymś niezwykle przydatnym, jeśli nasze społeczeństwo ma stać się lepsze i dlatego też chciałbym wnieść choćby niewielki przyczynek do popularyzacji nauki.

6 lipca 2008

Planeta Mórz - Album

Pisałem jakiś czas temu o wystawie Planeta Ocean, którą można obejrzeć w Łodzi. Wspomniałem też o wydanym na polskim rynku albumie zawierającym zdjęcia z wystawy. Niedawno stałem się jego szczęśliwym posiadaczem (pragnę tutaj podziękować mojej dziewczynie i jej rodzicom, którzy sprezentowali mi tę książkę z okazji zakończenia studiów).

Już sam wygląd albumu robi wrażenie. Wymiary 33cm na 27,5 cm, twarda oprawa, obwoluta i prawie 400 stron objętości. Całość wydana została na grubym papierze kredowym, co sprawia, że książka waży naprawdę dużo i raczej nie nadaje się do czytania w tramwaju. Tak właściwie, to czytania jest stosunkowo niewiele. Zdecydowaną większość zajmują oczywiście zdjęcia. Jest ich znacznie więcej, niż można obejrzeć na wystawie. Fotografie opatrzone są informacjami na temat tego jakie zwierzęta bądź rośliny się na nich znajdują, jak są duże oraz gdzie wykonano zdjęcie. Do tego co kilka stron znajdują się różne pouczające ciekawostki. Każdy z czternastu rozdziałów zakończony jest krótkimi artykułami osób związanych z IUCN (Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody i Jej Zasobów), które omawiają rozmaite zagrożenia jakie niesie dla oceanów działalność człowieka (w tym rybołówstwo, ocieplenie klimatu czy zanieczyszczenia). Wiele informacji w nich przedstawionych jest naprawdę przygnębiające. Bardzo zwięźle zaprezentowane są drogi, jakimi powinniśmy podążyć, by uratować nasze oceany i nie są to jakieś chore pomysły w stylu "zaprzestańmy połowów i umrzyjmy głodu". Zamiast tego jest "zróbmy badania, żeby mieć dokładniejsze dane i lepiej zrozumieć jak działają ekosystemy oceanów, a potem podejmijmy odpowiednie decyzje, pamiętając przy tym o rybakach, bo ich to w głównej mierze będzie dotyczyć".

Przy pierwszym przeglądaniu książki rzuciło mi się w oczy stosowanie w podpisach obrazków nazw polskich, a pominięcie łacińskich (nie zawsze, bo niektóre gatunki po prostu nie mają polskiej nazwy). Uznałem to za istotną wadę. Bynajmniej nie dlatego, że mam wielką chęć uczenia się łacińskich nazw każdego gatunku. Czasami po prostu chcę znaleźć w internecie więcej informacji na temat jakiegoś zwierzęcia, a wtedy nazwa łacińska jest o wiele bardziej przydatna. Na szczęście mój problem rozwiązał się po dotarciu do ostatnich stron książki. Znajduje się tam spis wszystkich zdjęć z podanymi nazwami łacińskimi widocznych zwierząt i roślin. Tym samym nie mogę postawić albumowi żadnego zarzutu co do zawartości czy sposobu wydania.

Dla większości osób odstraszająca może okazać się cena. 100 złotych to jednak dużo. Wprawdzie, jeśli się nad tym chwilę zastanowić, to jak za tak wydany album jest to cena stosunkowo niewielka, biorąc pod uwagę fakt, że średnia cena czarno-białej książki popularnonaukowej wynosi około 35 złotych. Osobiście bardzo się cieszę, że go dostałem. Myślę, że będę ten album za wiele lat pokazywał dzieciom. Mam tylko nadzieję, że nie będę opatrywał większości zdjęć komentarzem "ale to zwierzątko już niestety wyginęło" albo "widzisz, kiedyś na biegunie był śnieg".

5 lipca 2008

Coś do obejrzenia

Jeśli zastanawiacie się, czy czytać "Boga urojonego" Dawkinsa i macie ok. półtorej godziny wolnego czasu, to proponuję obejrzeć wykład autora poświęcony książce. To powinno pomóc w podjęciu decyzji. Wątki poruszone na wykładzie są częściowym zarysem tego, co prezentuje książka.



3 lipca 2008

Spokojny trekking czy VI.5+ ?

Niedawno skończyłem czytać "Wspinaczkę na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" Richarda Dawkinsa. Jest to bardzo dobry moment do podzielenia się moimi uwagami. Książka ma charakter popularnonaukowy (co nie powinno być żadnym zaskoczeniem), a jej celem jest wyjaśnienie mechanizmów działania ewolucji. Tytułowy szczyt to metafora stworzona przez Dawkinsa. Otóż szczyt Góry Nieprawdopodobieństwa kryje się wysoko w chmurach. Z jednej strony góra posiada prawie pionowe zbocza i urwiska niemożliwe do pokonania. Od drugiej strony na jej szczyt prowadzi bardzo łagodny stok, który umożliwia wejście na samą górę. Podchodzenie tym łagodnym stokiem jest bardzo długie, ale łatwe, ponieważ polega na stawianiu malutkich kroków w łagodnym terenie, zamiast próby pokonywania olbrzymich urwisk. Tak właśnie działa ewolucja - wykonuje bardzo małe kroczki ku kolejnym, bardzo nieznacznym, ulepszeniom. Dzięki temu osiąga Szczyt Nieprawdopodobieństwa, taki jak oko czy skrzydło.

Książka porusza wiele zagadnień najczęściej nierozumianych w ewolucji. Nie ma tu jednego centralnego wywodu ciągnącego się przez całą książkę. Zamiast tego jest kilka zagadnień, każde omawiane w kilku rozdziałach połączonych wspólnym wątkiem. Przyznam, że "Wspinaczka na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" jako całość nieco mnie rozczarowała. Najprawdopodobniej dlatego, że przez większość książki Dawkins porusza dosyć podstawowe zagadnienia ewolucji i wiele z nich nie było dla mnie niczym nowym. Nie mówię tutaj, że książka jest kiepska. Po prostu jej założeniem jest prezentacja wybranych, podstawowych zagadnień darwinizmu. W moim przypadku oznaczało to jedynie poszerzenie wiedzy z już poznanych koncepcji o kilka nowych przykładów. Na szczęście z końcowych rozdziałów dowiedziałem się bardzo dużo.

Na pewien minus dla książki zaliczyłbym kilka padających w niej stwierdzeń, które mogą wprowadzić czytelnika w błąd. Pierwsze które wzbudziło moją czujność znajduje się w rozdziale 3:
Cały DNA, jaki jest dzisiaj na świecie, przeszedł przez nieprzerwany łańcuch kolejnych pokoleń pomyślnie się rozmnażających przodków. Nie ma dwóch osobników, które posiadałyby identyczny DNA (z wyjątkiem bliźniąt jednojajowych). Możliwości przeżycia i rozmnażania się poszczególnych osobników zależą w dużej mierze od różnic między ich DNA. Warto powtórzyć, bo to bardzo ważne: DNA, który przepłynął całą rzekę czasu, jest tym DNA, który przez setki milionów lat zamieszkiwał ciała przodków, którym się powiodło. Mnóstwo niedoszłych przodków wymarło w młodości lub nie zdołało znaleźć partnerów. Ani grama ich DNA nie ma teraz na świecie.
To sugeruje, że jeśli jakiś osobnik umarł bezpotomnie, to jego geny nie zostały przekazane dalej. Jest to oczywiście nieprawda. Jeśli dany osobnik miał rodzeństwo, to każde z braci i sióstr miało statystycznie 50% jego genów. W przypadku wydania potomstwa przez to rodzeństwo, część genów - statystycznie 25% - osobnika, który zmarł bezpotomnie, zostanie przekazana temu potomstwu. Śmierć osobnika nie musi więc oznaczać wyeliminowaina wszystkich jego genów z puli.

Kolejne mylące stwierdzenie, powtarzane przez Dawkinsa kilkukrotnie, mówi że "nie można schodzić w dół Góry Nieprawdopodobieństwa". Oznacza to mniej więcej tyle, że ewolucja nie może się cofać, co mogłoby przykładowo umożliwiać wyjście ze ślepego zaułka (a takich jest w ewolucji dużo, o ile nie większość). Trzeba jednak wyraźnie podkreślić - a tego Dawkins nie zrobił, chyba, że mi to umknęło, choć byłem bardzo na tym punkcie wyczulony - że ewolucja w pewnym sensie cofa się. Mam tu na myśli narządy szczątkowe, a więc takie które przestały pełnić swoją pierwotną funkcję i obecnie zanikają jako nieużywane. Przykładem mogą być chociażby skrzydła u strusi czy kość ogonowa u człowieka. To są typowe przykłady, gdzie wcześniejsze osiągnięcia ewolucyjne zostają zarzucone, aby lepiej przystosować się do innych warunków czy trybu życia.

Wychwyciłem też w książce następujące zdanie, które postanowiłem opatrzyć szerszym komentarzem:
[Mitochondria] są to niewielkie twory żyjące wewnątrz komórek. Pochodzą od pasożytniczych bakterii, stały się jednak niezbędnym składnikiem wszystkich komórek, potrzebnym im do wytwarzania energii.
Mówiąc o "pasożytniczym pochodzeniu" Dawkins ma na myśli endosymbiotyczną teorię Lynn Margulis. Mówi ona, że organelle komórkek eukariotycznych, takie jak mitochondria i chloroplasty, powstały w wyniku endosymbiozy, czyli wchłonięcia jednych bakterii przez drugie. Ta koncepcja jest obecnie powszechnie akceptowana wśród biologów. Z tą teorią jest również powiązana jedna z całkiem prawdopodobnych teorii wyjaśniających powstanie płci. Otóż organelle komórkowe są przekazywane tylko w linii żeńskiej (mówię na przykładzie ssaków), tak więc mitochondria które znajdą się w ciele samca nie mają szans na przekazanie swoich genów dalej. Wspomniana teoria powstania płci mówi, że taki mechanizm wyewoluował w celu "poskromienia" samolubnych zapędów organelli. W momencie, gdy mitochondria przekazywane są tylko w linii żeńskiej, ich geny nie mogą między sobą konkurować. Taka samolubna konkurencja mogłaby zaszkodzić całemu organizmowi, czyli DNA należącym do komórek, które wchłonęły owe organelle. Kiedy tej konkurencji nie ma, mitochondria pracują wyłącznie na rzecz swoich "gospodarzy", nie wyrządzając im przy tym szkody. Kwestia mitochondriów jest omawiana przez Dawkinsa w "Rzece genów", James'a D. Watsona w "DNA. Tajemnica życia" oraz przez Lynn Margulis w "Symbiotycznej planecie" (w swoim czasie książki doczekają się omówienia na blogu).

No dobra, odbiegłem trochę od tematu. Przyznam, że
"Wspinaczka na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" nie jest najlepszą z książek Dawkinsa, jakie czytałem. Nie oznacza to bynajmniej, że jest zła! Oceniam ją dobrze, ze względu na ciekawy materiał, przejrzystość i przystępność wywodu, liczne przykłady zachowań obserwowanych w przyrodzie i mnóstwo ilustracji (zapomniałem o tym wcześniej wspomnieć - ilustracji jest multum!). Trzeba tylko jasno podkreślić, że książka, z założenia, porusza bardziej podstawowe zagadnienia teorii ewolucji. Dlatego też osoby lepiej obeznane z tematem nie znajdą w niej tak wiele nowych koncepcji, jak mogłyby oczekiwać. Za pewne wady uznałbym wymienione wyżej drobne nieścisłości (być może są inne, które mi umknęły) oraz momentami nieco rozwlekły styl. Niemniej jednak jest to książka warta przeczytania. Jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości, to zachęcam do przeczytania tej recenzji - może ona pomoże w podjęciu decyzji co do lektury.

1 lipca 2008

Półtora roku świętowania

Dziś mamy bardzo ważną rocznicę. 1 lipca 1858 Darwin ogłosił odkrycie doboru naturalnego. Mija więc 150 lat od tego ważnego wydarzenia. 12 lutego 2009 będziemy świętować dwusetną rocznicę urodzin Darwina, a 24 listopada minie 150 lat od wydania dzieła "O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego". Więcej informacji o tym, dlaczego właściwie uznajemy Darwina za odkrywcę ewolucji, mimo że to nie on pierwszy ją zauważył i nie on pierwszy dostrzegł dobór naturalny, znajdziecie w artykule na blogu Olivii Judson (czyli dr. Tatiany, jeśli jeszcze ją pamiętacie).