Po pięciu latach pracy naukowej w Polsce zetknięcie z zachodnią nauką stanowi dla mnie pewien szok kulturowy. Tym bardziej, że jest to nauka z najwyższej światowej półki (tak, czuję dumę, że mam okazję chociaż przez moment grać w pierwszej lidze). Trudno uciec od porównań z naszym pięknym krajem - no pun intended, jak mawiają angielscy przyjaciele - i właśnie dzisiejszy post będzie o kilku różnicach i podobieństwach między tym co w Cambridge a tym co w Polsce.
Jak świat długi i szeroki, w świecie współczesnej nauki obowiązuje zasada publish or perish. Nie publikujesz - nie istniejesz. Tak jest u nas, tak jest i w Cambridge. Dostrzegłem jednak pewne różnice, które z pozoru są subtelne, a w praktyce mają istotne konsekwencje. W trakcie mojej 3-letniej pracy nad doktoratem dorobiłem się łącznie kilkunastu publikacji w czasopismach i na konferencjach. Może się więc wydawać, że jestem super naukowcem i faktycznie jeśli wziąć pod uwagę różnego rodzaju przeliczniki punktowe stosowane przez nasze ministerstwo jak i moją macierzystą uczelnię, to wypadam dobrze. Jest tylko jeden haczyk - według wszystkich znanych mi baz cytowań naukowych żaden z moich artykułów nie został zacytowany przez kogokolwiek spoza mojego instytutu. Czyli dorobiłem się jednego czy dwóch cytowań koleżeńskich i tyle. Efekt jaki wywarłem na świat nauki swoimi publikacjami z czasu doktoratu jest właściwie żaden. Rozmyślałem nad tym stanem rzeczy i mnie oświeciło. Część winy za to, jak i ogólnie kiepskawy stan nauki jaki dostrzegam w moim polskim otoczeniu, ponoszą konferencje. Zdaje się, że część osób wysoko postawionych w naszych jednostkach naukowych myśli, że każda szanująca się jednostka powinna organizować konferencję, bo inaczej to przecież wstyd. No to jazda, organizujmy. Tylko że na konferencji ktoś musi publikować i wygłaszać referaty, bo inaczej to przecież wstyd. No to jazda, zagońmy naszych pracowników do publikowania na naszej konferencji. No ale przecież w jednostce jest kilkadziesiąt osób i przynajmniej kilkanaście różnych tematów badań. Ale co to za problem? Konferencja przecież musi być duża, dla każdego będzie miejsce! Zajmujesz się sztuczną inteligencją? Oczywiście, zapraszamy do wygłoszenia referatu! Przetwarzanie obrazów? W naszych skromnych progach witamy i do referowania zapraszamy! Sieci komputerowe? Ależ oczywiście! Bazy danych? Grafika komputerowa? Jasne - dla każdego będzie miejsce! (Tak, zajmuję się informatyką jeśli ktoś jeszcze nie wie.) No i mamy konferencję o wszystkim, a właściwie o niczym. Miszmasz totalny, przemieszanie z poplątaniem. Problem tylko w tym że mało kogo taka konferencja interesuje, bo po pierwsze 80% ludzi jakie dane nam będzie spotkać i tak widzimy na co dzień, a po drugie nie ma możliwości wymiany myśli i pomysłów z innymi osobami które badają podobny temat. W ten sposób oszukujemy sami siebie. Niby opublikowaliśmy coś, ale tak na dobrą sprawę co to w ogóle znaczy że "opublikowaliśmy"? Że zaliczy nam się do statystyk? Cóż, z pewnością zaliczy się. Ale czy do kogokolwiek dotarliśmy z naszymi pomysłami? Nie, raczej nie, a przynajmniej nie wyszliśmy poza krąg ludzi z którymi pracujemy. Bezpieczny krąg, należy dodać, bo przecież publikowanie u obcych ludzi zawsze jest niebezpieczne. Bo mogą przecież odrzucić artykuł, albo co gorsza przyjąć i skrytykować wystąpienie na konferencji!
Obserwując zachodni świat naukowy zauważyłem coś zdecydowanie innego. Po pierwsze, konferencje są poświęcone konkretnym tematom badawczym, a nie jednostkom. Te najważniejsze konferencje są ruchome - raz organizuje je jedna uczelnia, raz inna. To jest dosyć oczywiste i wiedziałem o tym zanim przyjechałem do Cambridge. Jednak dopiero na miejscu dane mi było zaobserwować jak wielka (w skali całego kraju) jest integralność tutejszego środowiska naukowego - i to jest tak naprawdę sednem do którego zmierzam. U nas często wygląda to tak, że jeśli ktoś po zrobieniu doktoratu ma chęć i możliwość dalszej pracy naukowej to najczęściej pracuje na uczelni na której pracował do tej pory. Tutaj regułą jest to, że osoby kontynuujące pracę naukową po zrobieniu doktoratu odbywają staże podoktorskie na innych uczelniach, a potem są zatrudniani jako profesorowie jeszcze gdzieś indziej. W ten sposób następuje wymieszanie badaczy w kraju (a często i za granicą) i nagle okazuje się że osoby, które pracują na zupełnie różnych uczelniach w przeciwległych krańcach kraju znają się, podzielają zainteresowania naukowe, a nawet - o zgrozo - współpracują ze sobą i do siebie przyjeżdżają w celach naukowych. Wydaje mi się, że pewną normą jest to że na uniwerek w Cambridge przyjeżdżają osoby z innych uniwersytetów żeby wygłosić gościnne wykłady czy nawet poprowadzić krótkie, kilkudniowe kursy dla swoich kolegów po fachu. Teraz kiedy tak o tym piszę to wydaje się to całkiem zwyczajne i oczywiste, ale nie było mi dane zaobserwować tego zjawiska w naszym kraju. I wydaje mi się, że to jest to co tak naprawdę stanowi o wartości brytyjskiej i amerykańskiej nauki (piszę o amerykańskiej, bo wiele osób tutaj jest ze Stanów i wiem że wymiana w obie strony jest dosyć intensywna).
Co więc wynika z powyższego? Że polska nauka ta dno? Że mamy przefikane? Że wracając z tego naukowego El Dorado do pracy w polskim systemie będę pisał kolejne rozdziały martyrologii narodu polskiego? Miałem okazję usłyszeć podobne głosy. Podzieliłem się moimi przemyśleniami na temat konferencji z kolegą, który od lat robi naukę za granicą i on określił to mianem patologii. No cóż, jako polski naukowiec muszę przyznać, że w porównaniu do zachodu to nie jest u nas najlepiej, ale widzę też powolne zmiany na lepsze. Reformy w finansowaniu i organizacji nauki zdają się popychać nas w lepszym kierunku i to jest dobra rzecz (nie mylić z reformami kształcenia w szkolnictwie wyższym - tutaj niestety nie mogę powiedzieć dobrego słowa). Ja jednak widzę sprawy w ten sposób, że prawdziwa zmiana musi - jak zawsze - dokonać się w sposobie myślenia. Bo tak naprawdę opisany przeze mnie problem konferencji to nie jest kwestia systemu, tylko strachu i krótkowzroczność kilku decydentów. Tego żadna reforma nie zmieni. A ja widzę, że osoby z mojego pokolenia dostrzegają te same problemy co ja. I to mnie cieszy.
A new scientific truth does not triumph by convincing its opponents and making them see the light, but rather because its opponents eventually die, and a new generation grows up that is familiar with it. Max Planck
Na koniec tylko mały disclaimer. Jako szanujący się naukowiec zdaję sobie sprawę z niekompletności materiału na którym oparłem powyższe rozważania. Mówiąc krótko, to wszystko oparte jest na moich bardzo subiektywnych doświadczeniach w pracy na jednej z setek polskich uczelni w jednym z tysięcy instytutów. YMMV. Prawdę mówiąc mam nadzieję, że doświadczenia innych naukowców są lepsze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz