31 sierpnia 2013

Letters to a young scientist

Najwyższa pora wrócić do recenzowania książek. Nie robiłem tego od dłuższego czasu, ale z wprawy mam nadzieję nie wyszedłem. Dzisiaj wezmę na tapet - na tapet, nie na tapetę, jak się ostatnio dowiedziałem - najnowszą, wydaną równo 3 miesiące temu książkę Edwarda O. Wilsona "Letters to a young scientist", czyli "Listy do młodego naukowca". E.O. Wilson gościł już na moim blogu wielokrotnie. W przeszłości recenzowałem napisane przez niego "Przyszłość życia", "Różnorodność życia", "O naturze ludzkiej" oraz "Podróż w krainę mrówek" i "Społeczeństwa owadów". Muszę przyznać, że dokonania Wilsona w zakresie myrmekologii (czyli badań nad mrówkami) jak i jego wiedza na temat bioróżnorodności budzą mój podziw. Przekonałem się też jednak, że książki wychodzą mu różnie. Większość z czytanych do tej pory była naprawdę dobra, ale wiem że Wilsonowi zdarza się zawędrować na terytoria, w których nie jest specjalistą i wtedy grzęźnie. Korzystając z okazji nadmienię tylko, że w zeszłym roku Wilson opublikował książkę "The social conquest of Earth", która spotkała się z ostrą krytyką Richarda Dawkinsa. Przyznam, że trochę wypadłem z obiegu i nie czytałem książki Wilsona, więc trudno mi zająć jakieś stanowisko, niemniej jednak sprawa warta jest uwagi. Tyle słowem wstępu, przejdźmy do recenzji.

Tytuł książki jasno mówi czego czytelnik może spodziewać. "Letters to a young scientist" to zbiór dwudziestu listów skierowanych do młodych naukowców stojących u progu kariery naukowej. Wilson z pewnością odniósł wielki sukces jako naukowiec, a osobiste relacje i rady od osoby mającej sześćdziesiąt lat doświadczenia w zawodzie zawsze są przeze mnie mile widziane.
First and foremost, I urge you to stay on the path you've chosen, and to travel on it as far as you can. The world needs you - badly.
To jedne z pierwszych słów we wstępie książki, zatytułowanym "You made the right choice". Chyba nie pozostawiają wątpliwości co do tego jaki będzie wydźwięk kolejnych rozdziałów. Trzeba jednak powiedzieć, że rozdziały są naprawdę bardzo różnorodne. Od osobistych wspomnień i anegdot - osoby znające wcześniejsze książki Wilsona usłyszą kilka znajomych opowieści - poprzez bardzo rzeczowe rady ("unikaj uczenia, unikaj prac organizacyjnych"), po krytykę nauk humanistycznych i bezpodstawne spekulacje. Czasami bardziej przypomina to autobiografię, niż listy skierowane do młodych naukowców, ale właściwie każdy rozdział wpada do kategorii "ciekawy" lub "przydatny" (a z reguły do obu). Najbardziej zachęcający jest entuzjazm Wilsona. Szkoda, że nie napisał tej książki kilka lat temu - myślę że dzięki niej podjąłbym dużo śmielsze decyzje na drodze mojej kariery naukowej. Ogólnie "Letters to a young scientist" wypada bardzo pozytywnie, co z radością odnotowuję.

Na koniec kilka słów o wydaniu. "Letters to a young scientist" ukazała się na angielskim rynku 31 maja 2013 nakładem wydawnictwa Liveright. Ma niewielki, kieszonkowy format i liczy sobie ok. 250 stron. Książka wydana jest w ładnej, błyszczącej obwolucie, pod którą kryje się bardzo estetyczna twarda oprawa w kolorze zielonym. Jakość papieru również nie pozostawia nic do życzenia. Tekst nie jest wyjustowany, co zawsze razi mnie w oczy, ale przy tak niewielkim formacie (czyt. niewielkiej ilości tekstu w jednej linijce) chyba nie było wyjścia. Pewnym mankamentem jest dosyć wysoka cena, biorąc pod uwagę niewielkie gabaryty i to, że książka starcza na 3 wieczory - cena okładkowa to 22$ albo 15£. Z Amazona można ją dostać za 10£, ale nawet jak na brytyjskie standardy to trochę dużo. Nie powiem, że najnowsza książka Wilsona to pozycja obowiązkowa, bo skierowana do dosyć specyficznej grupy odbiorców, ale na pewno jest warta uwagi.

30 sierpnia 2013

O nauce słów kilka

Po pięciu latach pracy naukowej w Polsce zetknięcie z zachodnią nauką stanowi dla mnie pewien szok kulturowy. Tym bardziej, że jest to nauka z najwyższej światowej półki (tak, czuję dumę, że mam okazję chociaż przez moment grać w pierwszej lidze). Trudno uciec od porównań z naszym pięknym krajem - no pun intended, jak mawiają angielscy przyjaciele - i właśnie dzisiejszy post będzie o kilku różnicach i podobieństwach między tym co w Cambridge a tym co w Polsce.

Jak świat długi i szeroki, w świecie współczesnej nauki obowiązuje zasada publish or perish. Nie publikujesz - nie istniejesz. Tak jest u nas, tak jest i w Cambridge. Dostrzegłem jednak pewne różnice, które z pozoru są subtelne, a w praktyce mają istotne konsekwencje. W trakcie mojej 3-letniej pracy nad doktoratem dorobiłem się łącznie kilkunastu publikacji w czasopismach i na konferencjach. Może się więc wydawać, że jestem super naukowcem i faktycznie jeśli wziąć pod uwagę różnego rodzaju przeliczniki punktowe stosowane przez nasze ministerstwo jak i moją macierzystą uczelnię, to wypadam dobrze. Jest tylko jeden haczyk - według wszystkich znanych mi baz cytowań naukowych żaden z moich artykułów nie został zacytowany przez kogokolwiek spoza mojego instytutu. Czyli dorobiłem się jednego czy dwóch cytowań koleżeńskich i tyle. Efekt jaki wywarłem na świat nauki swoimi publikacjami z czasu doktoratu jest właściwie żaden. Rozmyślałem nad tym stanem rzeczy i mnie oświeciło. Część winy za to, jak i ogólnie kiepskawy stan nauki jaki dostrzegam w moim polskim otoczeniu, ponoszą konferencje. Zdaje się, że część osób wysoko postawionych w naszych jednostkach naukowych myśli, że każda szanująca się jednostka powinna organizować konferencję, bo inaczej to przecież wstyd. No to jazda, organizujmy. Tylko że na konferencji ktoś musi publikować i wygłaszać referaty, bo inaczej to przecież wstyd. No to jazda, zagońmy naszych pracowników do publikowania na naszej konferencji. No ale przecież w jednostce jest kilkadziesiąt osób i przynajmniej kilkanaście różnych tematów badań. Ale co to za problem? Konferencja przecież musi być duża, dla każdego będzie miejsce! Zajmujesz się sztuczną inteligencją? Oczywiście, zapraszamy do wygłoszenia referatu! Przetwarzanie obrazów? W naszych skromnych progach witamy i do referowania zapraszamy! Sieci komputerowe? Ależ oczywiście! Bazy danych? Grafika komputerowa? Jasne - dla każdego będzie miejsce! (Tak, zajmuję się informatyką jeśli ktoś jeszcze nie wie.) No i mamy konferencję o wszystkim, a właściwie o niczym. Miszmasz totalny, przemieszanie z poplątaniem. Problem tylko w tym że mało kogo taka konferencja interesuje, bo po pierwsze 80% ludzi jakie dane nam będzie spotkać i tak widzimy na co dzień, a po drugie nie ma możliwości wymiany myśli i pomysłów z innymi osobami które badają podobny temat. W ten sposób oszukujemy sami siebie. Niby opublikowaliśmy coś, ale tak na dobrą sprawę co to w ogóle znaczy że "opublikowaliśmy"? Że zaliczy nam się do statystyk? Cóż, z pewnością zaliczy się. Ale czy do kogokolwiek dotarliśmy z naszymi pomysłami? Nie, raczej nie, a przynajmniej nie wyszliśmy poza krąg ludzi z którymi pracujemy. Bezpieczny krąg, należy dodać, bo przecież publikowanie u obcych ludzi zawsze jest niebezpieczne. Bo mogą przecież odrzucić artykuł, albo co gorsza przyjąć i skrytykować wystąpienie na konferencji!

Obserwując zachodni świat naukowy zauważyłem coś zdecydowanie innego. Po pierwsze, konferencje są poświęcone konkretnym tematom badawczym, a nie jednostkom. Te najważniejsze konferencje są ruchome - raz organizuje je jedna uczelnia, raz inna. To jest dosyć oczywiste i wiedziałem o tym zanim przyjechałem do Cambridge. Jednak dopiero na miejscu dane mi było zaobserwować jak wielka (w skali całego kraju) jest integralność tutejszego środowiska naukowego - i to jest tak naprawdę sednem do którego zmierzam. U nas często wygląda to tak, że jeśli ktoś po zrobieniu doktoratu ma chęć i możliwość dalszej pracy naukowej to najczęściej pracuje na uczelni na której pracował do tej pory. Tutaj regułą jest to, że osoby kontynuujące pracę naukową po zrobieniu doktoratu odbywają staże podoktorskie na innych uczelniach, a potem są zatrudniani jako profesorowie jeszcze gdzieś indziej. W ten sposób następuje wymieszanie badaczy w kraju (a często i za granicą) i nagle okazuje się że osoby, które pracują na zupełnie różnych uczelniach w przeciwległych krańcach kraju znają się, podzielają zainteresowania naukowe, a nawet - o zgrozo - współpracują ze sobą i do siebie przyjeżdżają w celach naukowych. Wydaje mi się, że pewną normą jest to że na uniwerek w Cambridge przyjeżdżają osoby z innych uniwersytetów żeby wygłosić gościnne wykłady czy nawet poprowadzić krótkie, kilkudniowe kursy dla swoich kolegów po fachu. Teraz kiedy tak o tym piszę to wydaje się to całkiem zwyczajne i oczywiste, ale nie było mi dane zaobserwować tego zjawiska w naszym kraju. I wydaje mi się, że to jest to co tak naprawdę stanowi o wartości brytyjskiej i amerykańskiej nauki (piszę o amerykańskiej, bo wiele osób tutaj jest ze Stanów i wiem że wymiana w obie strony jest dosyć intensywna).

Co więc wynika z powyższego? Że polska nauka ta dno? Że mamy przefikane? Że wracając z tego naukowego El Dorado do pracy w polskim systemie będę pisał kolejne rozdziały martyrologii narodu polskiego? Miałem okazję usłyszeć podobne głosy. Podzieliłem się moimi przemyśleniami na temat konferencji z kolegą, który od lat robi naukę za granicą i on określił to mianem patologii. No cóż, jako polski naukowiec muszę przyznać, że w porównaniu do zachodu to nie jest u nas najlepiej, ale widzę też powolne zmiany na lepsze. Reformy w finansowaniu i organizacji nauki zdają się popychać nas w lepszym kierunku i to jest dobra rzecz (nie mylić z reformami kształcenia w szkolnictwie wyższym - tutaj niestety nie mogę powiedzieć dobrego słowa). Ja jednak widzę sprawy w ten sposób, że prawdziwa zmiana musi - jak zawsze - dokonać się w sposobie myślenia. Bo tak naprawdę opisany przeze mnie problem konferencji to nie jest kwestia systemu, tylko strachu i krótkowzroczność kilku decydentów. Tego żadna reforma nie zmieni. A ja widzę, że osoby z mojego pokolenia dostrzegają te same problemy co ja. I to mnie cieszy.
A new scientific truth does not triumph by convincing its opponents and making them see the light, but rather because its opponents eventually die, and a new generation grows up that is familiar with it. Max Planck

Na koniec tylko mały disclaimer. Jako szanujący się naukowiec zdaję sobie sprawę z niekompletności materiału na którym oparłem powyższe rozważania. Mówiąc krótko, to wszystko oparte jest na moich bardzo subiektywnych doświadczeniach w pracy na jednej z setek polskich uczelni w jednym z tysięcy instytutów. YMMV. Prawdę mówiąc mam nadzieję, że doświadczenia innych naukowców są lepsze.

17 sierpnia 2013

Pocztówka z Cambridge i Londynu

Witam wszystkich wiernych czytelników. Wiernych, bo po ponad dwóch latach braku aktywności chyba tylko tacy mi zostali. Zawsze kiedy zabieram się do pisania posta po tak długiej przerwie czuję potrzebę wytłumaczenia się czemu zaniedbałem pisanie. Pamiętam, że kiedy założyłem bloga ktoś mi prorokował (sic!), że zapał do pisania szybko mija. Ta osoba była w błędzie - nadal lubię blogować. Problem w tym że ostatnio nie bardzo mam o czym. Literatury popularno-naukowej praktycznie nie czytam (chociaż jest pewna nadzieja że to się niedługo zmieni), a na walkę z ludzką głupotą chyba już nie mam siły. Z innych informacji które mogą was zaciekawić - w ciągu dwóch lat które upłynęły od napisania poprzedniego posta dorobiłem się jakże zaszczytnego tytułu doktora nauk technicznych i dalej kroczę ścieżką kariery naukowej. Tyle słowem wstępu, pora na treść właściwą.

Jestem aktualnie na kilkumiesięcznym stażu naukowym w Cambridge. Tym brytyjskim, gdzie jest University of, nie tym amerykańskim gdzie jest MIT i Harvard. Miasto naprawdę uniwersyteckie, ociekające nauką na każdym kroku. Jedną z atrakcji - poza starymi koledżami - jest oficjalna księgarnia Cambridge University Press, która na dwóch piętrach mieści książki na praktycznie każdy, nawet najbardziej egzotyczny, temat naukowy (do moich osobistych faworytów należą książki o "Językach migowych i komunikacji niewerbalnej w średniowiecznych klasztorach wymagających ślubów milczenia" i "Wyobrażenia Iwana Groźnego w rosyjskim folklorze"). No i oczywiście nie może zabraknąć Darwina - "oczywiście", bo przez pewien okres czasu studiował w Cambridge, przygotowując się do kariery duchownego - którego książki wydawane są tutaj na wszystkie możliwe sposoby. Tak wygląda półka we wspomnianej księgarni:

Te zielone tomy na górnej półce to kolekcja listów Darwina - gdzieś pod koniec czerwca wyszedł 20 tom i chyba będą kolejne. Nie ukrywam, że bardzo mnie kusiło kupienie czegoś niedostępnego w Polsce, ale zreflektowałem się że w domu czeka na mnie jeszcze nieprzeczytana "Podróż na okręcie Beagle". Sprawiłem sobie natomiast dwie książki E.O.Wilsona. Jedna to napisana wspólnie z Bertem Holldoblerem "Superorganism. The Beauty, Elegance, and Strangeness of Insect Societies", druga to króciutkie "Letters to a Young Scientist".

Na inną ciekawostkę natrafiłem na spacerze w pobliżu domu. Otóż udałem się na cmentarz Ascension Parish Burial Ground - tutejsze cmentarze z kamiennymi, stuletnimi płytami i celtyckimi krzyżami zdobionymi plecionkami naprawdę mają swój urok. Chodząc po cmentarnej alejce zauważyłem taki nagrobek:

Tak, dobrze widzicie (tzn. zobaczycie jak powiększycie zdjęcie) - "Horace Darwin, son of Charles Darwin". No to w domu do gugli i sprawdzanie. Faktycznie, syn tego Karola Darwina (jak by Karolów Darwinów było wielu...). Wspomniany cmentarz w ogóle okazuje się być ciekawym miejscem - leży na nim mnóstwo naukowców i wybitnych osobistości, w tym trzech noblistów. BBC twierdzi nawet, że "cmentarz może mieć nagromadzone najwięcej IQ na jednostkę powierzchni niż jakikolwiek inny cmentarz na świecie". No, to teraz muszę tylko odkryć jeszcze kilka wybitnych rzeczy i może po śmierci będę mógł się znaleźć w tym doborowym towarzystwie. Byle tylko nie odkryć za dużo, bo skończę jak Darwin, którego w ramach psikusa pochowano w Opactwie Westminsterskim w Londynie.

Londyn też udało się odwiedzić, chociaż w Opactwie Westminsterskim nie byłem, bo dla takiego bezbożnika jak ja 18 funtów to jednak trochę za dużo jak za wstęp do kościoła. Odwiedziłem natomiast Natural History Museum. Gmach muzeum naprawdę robi wrażenie. Po pierwsze jest monumentalny. Po drugie jest zdobiony motywami związanymi z historią naturalną, zarówno za zewnątrz jak i w środku:
 

No i wrażenie robi kolejka, w której trzeba stać przez jakieś 30 minut żeby w ogóle dostać się do środka. Kiedy już uda się wejść, na samym środku hallu zwiedzających wita szkielet dinozaura, a za nim, na schodach, posąg Darwina:
 

Sir Alfred Russel Wallace już chyba na zawsze pozostanie w cieniu Darwina (chociaż tu na zdjęciu akurat jest w świetle):
 
 
Niestety, o samych eksponatach wystawianych w muzeum nie mogę powiedzieć wiele dobrego. Po prostu jest ich mało! Muzeum skupiło się na organizowaniu wystaw edukacyjnych stawiających na interakcję ze zwiedzającym, pokazywaniu gumowych modeli albo plastikowych replik autentycznych artefaktów. Nie ma się co dziwić, że kreacjoniści krzyczą o braku dowodów na ewolucję, skoro największe muzeum historii naturalnej na świecie prawie nic nie pokazuje. Nie powiem że "nic nie pokazuje" bo nie było by to prawdą - jest kilka ciekawych skamieniałości gadów morskich, dinozaurów i wielkich ssaków, ale można by je zmieścić na kilkukrotnie mniejszej powierzchni. A skoro o dinozaurach mowa, to największą porażką okazała się właśnie sala z dinozaurami. Do niej jest osobna kolejka, która wygląda tak:
 

To co widzicie na filmiku to niecała połowa kolejki. Dalej kolejka ciągnie się już w sali wystawowej, po rampie prowadzącej nad ekspozycją właściwą z której można podziwiać szkielety kilku dinozaurów uzupełnione całym mnóstwem plastikowych "eksponatów". Całość posuwa się w żółwim tempie, a na samym końcu kolejki znajduje się sala w której umieszczono, jakże ciekawy, ruchomy model Tyranozaura. Kilka osób stoi i robi mu zdjęcia (bo to atrakcja taka że hej!), reszta ich wymija i czym prędzej rusza na zwiedzanie ekspozycji właściwej. Prawdę mówiąc większego bezsensu organizacyjnego dawno nie widziałem.
Najciekawsza część muzeum znajduje się na jego szarym końcu. Jest to Darwin Center, które gromadzi okazy zwierząt z całego świata. Aktualnie mają 28 milionów owadów i 27 milionów innych zwierząt. Część z tych okazów wystawiona jest w formalinie na pokaz zwiedzających, resztę można podziwiać przyklejając się do szyb za którymi kryją się tysiące regałów z preparatami. 
Ogólnie rzecz biorąc, londyńskie Muzeum Historii Naturalnej to jakaś porażka. Mam poczucie zmarnowania czasu, ale przynajmniej zaspokoiłem ciekawość. Dodam jeszcze że muzeum Nauk o Ziemi w Cambridge na kilkunastokrotnie (a może i kilkudziesięciokrotnie) mniejszej powierzchni oferuje zwiedzającym kilka razy więcej eksponatów. Jeśli będziecie mieć okazję je zobaczyć to jej nie zmarnujcie.