No tak, zbliżająca się sesja i praca nad doktoratem robią swoje - trzy tygodnie bez wpisu. Na szczęście znajduję czas na czytanie (z pisaniem gorzej), bowiem przeczytałem "Przyszłość życia" Edwarda O. Wilsona. Przypomnę od razu, że kilka książek tego uczonego gościło już na moim blogu. Były to "O naturze ludzkiej", "Różnorodność życia" oraz "Społeczeństwa owadów" i "Podróż w krainę mrówek".
Już bez dalszych zbędnych wstępów przejdę do sedna. Jak łatwo się domyślić z tytułu, w tej książce Wilson rozprawia o przyszłości naszej planety, a w szczególności dzikiej przyrody i nas samych. 7 rozdziałów poprzeplatane jest licznymi ciekawostkami ze świata przyrody ("Bo dziwny jest ten świat..."). Wiedzieliście, że istnieją bakterie potrafiące żyć przy natężeniu promieniowania wynoszącym milion radów (po wystawieniu na 1000 radów człowiek umiera w ciągu jednego do dwóch tygodni)? Co więcej, niektóre osobniki tych bakterii przeżywają nawet 3 miliony radów. Podobnych faktów jest w książce całkiem sporo i muszę przyznać, że takie fragmenty czytałem z prawdziwą przyjemnością. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o całości książki. Uważam Wilsona za poważnego naukowca i liczyłem na poważną (popularno)naukową książkę. Miałem nadzieję, że Wilson przedstawi jakąś w miarę rzeczową i kompleksową analizę przyszłości życia. Z tego zadania po części się wywiązał, jednak bardzo wiele do życzenia pozostawia forma. Postaram się na kilku przykładach pokazać o co mi chodzi.
Na początek fragment, w którym Wilson pisze o ekonomiście, który starał się odpowiedzieć, z ekonomicznego punktu widzenia, czy bardziej opłaca się zabić wszystkie płetwale błękitne już teraz, czy też bardziej opłaca się ograniczyć połowy tak żeby gatunek przetrwał i dało się na nim zarabiać w przyszłości:
Kolejny przykład. Wilson porusza - jakże by inaczej - temat globalnego ocieplenia. Czytelnik dowiaduje się, że
Równie pobieżnie i co gorsza niezbyt rzetelnie potraktowany został także temat żywności modyfikowanej genetycznie. Tutaj mam jako takie rozeznanie po lekturze książki Jamesa Watsona, która omawia temat bardzo szczegółowo. Wilson poświęca zagadnieniu ok. cztery i pół strony. Przyznaje, że
Lista moich zarzutów na tym się nie kończy. Dochodzi do niej stawianie nieuzasadnionych twierdzeń:
Nie ukrywam, że tą książką Edward Wilson zarobił u mnie dużego minusa. Na plus "Przyszłości życia" zaliczam dużo ciekawych faktów biologicznych. Niestety cała reszta jest wątpliwej jakości, co ze smutkiem powyżej odnotowuję.
Już bez dalszych zbędnych wstępów przejdę do sedna. Jak łatwo się domyślić z tytułu, w tej książce Wilson rozprawia o przyszłości naszej planety, a w szczególności dzikiej przyrody i nas samych. 7 rozdziałów poprzeplatane jest licznymi ciekawostkami ze świata przyrody ("Bo dziwny jest ten świat..."). Wiedzieliście, że istnieją bakterie potrafiące żyć przy natężeniu promieniowania wynoszącym milion radów (po wystawieniu na 1000 radów człowiek umiera w ciągu jednego do dwóch tygodni)? Co więcej, niektóre osobniki tych bakterii przeżywają nawet 3 miliony radów. Podobnych faktów jest w książce całkiem sporo i muszę przyznać, że takie fragmenty czytałem z prawdziwą przyjemnością. Niestety, nie mogę tego powiedzieć o całości książki. Uważam Wilsona za poważnego naukowca i liczyłem na poważną (popularno)naukową książkę. Miałem nadzieję, że Wilson przedstawi jakąś w miarę rzeczową i kompleksową analizę przyszłości życia. Z tego zadania po części się wywiązał, jednak bardzo wiele do życzenia pozostawia forma. Postaram się na kilku przykładach pokazać o co mi chodzi.
Na początek fragment, w którym Wilson pisze o ekonomiście, który starał się odpowiedzieć, z ekonomicznego punktu widzenia, czy bardziej opłaca się zabić wszystkie płetwale błękitne już teraz, czy też bardziej opłaca się ograniczyć połowy tak żeby gatunek przetrwał i dało się na nim zarabiać w przyszłości:
Tak więc Clark zapytał, co zapewni ludzkości i wielorybnikom większy dochód: czy zaprzestanie polowań, stworzenie warunków do odnowienia populacji, a następnie przyjęcie rozsądnych limitów odłowów pozwalających kontynuować polowanie bez obawy, że zabraknie zwierzyny, czy też wybicie reszty populacji tak szybko jak to tylko możliwe i zainwestowanie zysków na giełdzie. Odpowiedź wprawia w zakłopotanie: przy oprocentowaniu powyżej 21% rocznie należy wszystkie zabić, a pieniądze zainwestować.No właśnie, gdzie? Bo odpowiedź faktycznie w zakłopotanie wprawia. Cóż, nie widziałem modelu Clarka na oczy, ale myślę że musiał pominąć coś, co sprawia że jego wyliczenia można uznać za niepewne. Ciekaw jestem na przykład, czy uwzględnił to, że powiedzmy za kilkaset lat z polowań będzie mogło wyżyć ileś tam rodzin, podczas gdy pieniądze pozostaną w rękach tych, którzy wybili płetwale. No i te 21% to bardzo optymistyczne założenie. No więc gdzie tkwi błąd? Oddajmy głos Wilsonowi:
Gdzie tkwi błąd w tym rozumowaniu?
Odpowiedź Colina Clarka wydaje się bardzo prosta. Wyrażona w dolarach i centach wartość martwego płetwala błękitnego została oszacowana jedynie na podstawie jego "kursu" na istniejącym rynku, to znaczy na podstawie bieżących cen za jednostkę miary wielorybiego oleju i mięsa. Tymczasem przedstawia on także inną wartość, która z pewnością będzie rosnąć razem z naszą wiedzą o żyjącym Balaenoptera musculus, mianowicie wartość naukową, medyczną i estetyczną - w wymiarach i rozmiarach niemożliwych dziś do przewidzenia. Jaka była wartość płetwala błękitnego w 1000 roku? Bliska zeru. Jaka będzie jego wartość w 3000 roku? W zasadznie nieograniczona, powiększona jeszcze o wdzięczność żyjącego wówczas pokolenia dla tego, które, w swej mądrości, ocalilo płetwala od zagłady.No i taka riposta mnie wprawia w zakłopotanie nie bardziej niż wyliczenia Clarka. No bo z jednej strony mamy konkretne liczby a z drugiej mgliste mówienie o jakiejś wartości w przyszłości - niby niemożliwej do przewidzenia, a jednak nieograniczonej. Oczywiście, nie mam wątpliwości, że płetwale powinno się chronić. Mam natomiast poważne wątpliwości czy tak powinno się prowadzić dyskusję naukową z czyimiś obliczeniami. Sytuację ratuje przypis, który odsyła do książki krytycznie analizującej takie czysto ekonomiczne wyliczenia (szkoda, że Wilson, mając do dyspozycji takie źródło, nie podparł się czymś bardziej konkretnym).
Kolejny przykład. Wilson porusza - jakże by inaczej - temat globalnego ocieplenia. Czytelnik dowiaduje się, że
nie można mieć już dłużej żadnych wątpliwości co do samego istnienia zjawiska zwanego globalnym ociepleniem.No dobrze, jest styczeń a ja wyglądam przez okno i widzę zieloną trawę. Faktycznie, ostatnio zimy zrobiły się bardzo ciepłe. Tylko że ja prowadzę "obserwacje" w jednym miejscu i od niedawna (powiedzmy od 20 lat). Jasne, oglądam telewizję, wiem o huraganach itp, ale mimo wszystko nie mogę powiedzieć, że "nie mam już żadnych wątpliwości". Używając skali od 1 do 7 (tej samej, którą posłużył się Dawkins w "Bogu Urojonym"), określiłbym mój stopień przekonania co do globalnego ocieplenia na 5, czyli wydaje mi się, że raczej istnieje ale nie jestem o tym jakoś zdecydowanie przekonany i przyznaję, że opieram się na niepewnych przesłankach. Wilson podaje kilka faktów, które faktycznie przemawiają za hipotezą globalnego ocieplenia. Następnie stwierdza, że
globalne ocieplenie jest spowodowane głównie przez pochłaniające promieniowanie gazy cieplarniane: dwutlenek węgla, metan i podtlenek azotu.Ostatnio miałem okazję kilkukrotnie dyskutować na ten temat i w kilku niezależnych dyskusjach powiedziano mi, że emisja dwutlenku węgla produkowanego przez człowieka to nic w porównaniu z jego naturalną emisją (powiedzieli mi to m.in. pracownicy Wydziału Inżynierii Procesowej i Ochrony Środowiska PŁ). Przyznam, że w tej kwestii jestem ignorantem. Niestety, Wilson nie przekonuje mnie do swojego punktu widzenia. Szkoda, że temat globalnego ocieplenia został przez niego potraktowany bardzo pobieżnie.
Równie pobieżnie i co gorsza niezbyt rzetelnie potraktowany został także temat żywności modyfikowanej genetycznie. Tutaj mam jako takie rozeznanie po lekturze książki Jamesa Watsona, która omawia temat bardzo szczegółowo. Wilson poświęca zagadnieniu ok. cztery i pół strony. Przyznaje, że
inżynieria genetyczna może budzić całkowicie uzasadnione obawy przynajmniej z kilku przyczyn (podkreślenie moje).No tak, skoro obawy są uzasadnione, to poważna sprawa. A jakie według Wilsona mogą być te obawy? Otóż:
Wielu ludzi, nie tylko filozofów i teologów, niepokoi aspekt etyczny ewolucji transgenicznej.No dobrze, więc mamy "uzasadnione obawy teologiczne" ("uzasadnienie teologiczne" - notuję do mojego zeszytu z oksymoronami). Dalej:
Trudno przewidzieć, jaki będzie wpływ nowej żywności transgenicznej na zdrowie człowieka; oczywiście, zawsze istnieje jakieś ryzyko.Czy mi się wydaje, czy takie stwierdzenie jednak podsyca ewentualne obawy? Szkoda, że Wilson nie poświęcił więcej miejsca na omówienie czym dokładnie jest inżynieria genetyczna i nie wyjaśnił, dlaczego wiele zarzutów wysuwanych przeciwko niej jest bezpodstawnych.
Lista moich zarzutów na tym się nie kończy. Dochodzi do niej stawianie nieuzasadnionych twierdzeń:
Mimo postępów nauki i oświaty publicznej nie zmniejsza się ryzyko choroby wieńcowej u młodych ludzi oraz zawałów serca u ludzi w średnim i podeszłym wieku. Wszystkie te niekorzystne tendencje mogą zostać spowolnione lub nawet odwrócone dzięki środkom profilaktycznym, które powinny obejmować odnowienie naszego związku ze środowiskiem.Na jakiej podstawie to twierdzenie? Przykre jest, że Wilson w bardzo wielu miejscach gra na emocjach czytelników, zamiast przekonać ich rzeczową argumentację. Na koniec zostawiłem sobie trzy "perełki":
Do wielorakich walorów dzikiej przyrody można dodać jeszcze tajemniczość. Bez tajemnicy życie staje się uboższe. ( wyróżnienie moje )Jestem ciekaw, czy ten fragment pochodzi z książeczki do katechizmu. W bibliografii jej nie ma, ale kto wie. No i po co w takim razie Wilson w ogóle jest naukowcem? Po co odkrywa te wszystkie tajemnice mrówek? Czy bez nich nie wydawałyby się nam piękniejsze (bo przecież bardziej tajemnicze)?
Rozwiązaniem nie jest też system socjalistyczny, zwłaszcza w jakiejkolwiek formie przypominającej model sowiecki. Wręcz przeciwnie, rozpad tego ostatniego był niezwykle fortunnym zdarzeniem dla przyrody na całym świecie. W większości krajów, w których wprowadzono sowiecki eksperyment ustrojowy, lista strat była znacznie dłuższa niż w krajach kapitalistycznych.No dobra, nie mam pojęcia skąd Wilson wziął informacje o stratach biologicznych w krajach socjalistycznych (bibliografia milczy na ten temat). Nie mam pojęcia czemu upadek socjalizmu był dla przyrody tak korzystny. Wiem jednak, że rozumowanie "skoro duże zniszczenia przyrody miały miejsce w kraju o ustroju socjalistycznym, to socjalizm jest za nie winien" jest rozumowaniem błędnym. Na koniec zostawiłem sobie ostatnie zdanie książki, czyli last but not least:
Cywilizacja odwołująca się do pojęcia Boga i planująca kolonizację kosmosu z pewnością znajdzie sposób ocalenia integralności naszej planety oraz wspaniałych form życia, których jest ona schronieniem.No tak, bez Boga nie ma szans na chronienie przyrody. To pewnie ateizm (i socjalizm) są winne zniszczeniu środowiska naturalnego i tylko w Bogu nadzieja. Ech, Panie Wilson...
Nie ukrywam, że tą książką Edward Wilson zarobił u mnie dużego minusa. Na plus "Przyszłości życia" zaliczam dużo ciekawych faktów biologicznych. Niestety cała reszta jest wątpliwej jakości, co ze smutkiem powyżej odnotowuję.