31 sierpnia 2008

Darwin. O powstawaniu gatunków - biografia

Czytając "O powstawaniu gatunków" Darwina byłem bardzo zawiedziony brakiem jakiegokolwiek komentarza naukowego w posiadanym przeze mnie polskim wydaniu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że napisanie jakiegokolwiek zwięzłego komentarza do tak ważnego dzieła jest rzeczą niezwykle trudną. Jest to bowiem temat rzeka, któremu można poświęcić osobną książkę - wielu badaczy życia Darwina już to zresztą zrobiło. Polscy czytelnicy mają szczęście, ponieważ dzięki wydawnictwu Muza do ich rąk trafia pozycja "Darwin. O powstawaniu gatunków. Biografia" pani Janet Browne. W ferworze przygotowań do kolejnego wakacyjnego wyjazdu, udało mi się wygospodarować trochę czasu na jej przeczytanie.

Książka nie jest długa. Liczy sobie pięć rozdziałów. Pierwszy prezentuje wczesne życie Darwina, kształtowanie jego młodzieńczej osobowości i podróż na okręcie Beagle. Drugi rozdział to opis tego, jak Darwin rozwijał swoją teorię i badania po powrocie do Anglii. Te dwa rozdziały bardzo dobrze nakreślają obraz dziewiętnastowiecznego społeczeństwa i jego mentalności, pozwalając na lepsze zrozumienie realiów wiktoriańskiej Anglii, w której przyszło żyć Darwinowi. Kolejne dwa rozdziały prezentują proces powstawania samej książki oraz reakcje, jakie wywołało jej opublikowanie. Ostatni rozdział poświęcony jest intelektualnemu dziedzictwu, jakie pozostawił po sobie Darwin. Autorka przedstawia w nim wpływ "O powstawaniu" na naukę i politykę XX wieku - prezentuje powstanie eugeniki, zarys badań nad wczesną genetyką, która początkowo była anty-darwinowska, wreszcie odrodzenie darwinowskich idei i scalenie ich z nurtami współczesnej biologii. Zazębia się to i doskonale uzupełnia z początkiem książki Watsona "DNA. Tajemnica życia". Książka Browne kończy się omówieniem wydania "Socjobiologii" Wilsona i "Samolubnego genu" Dawkinsa. Kilka ostatnich akapitów poświęconych jest kwestii kreacjonizmu.

Książka Janet Browne jest tym, czego mi brakowało po przeczytaniu "O powstawaniu gatunków". Zwięzły, ale jednocześnie solidny komentarz opisuje proces kształtowania osobowości Darwina, jego pracę i realia, w których żył. Jak już wspomniałem, "Darwin. O powstawaniu gatunków. Biografia" nie jest długą książką. Liczy sobie zaledwie 165 stron (z czego 20 to indeks, źródła, przypisy itd.) przy niewielkim formacie. Twarda okładka i solidne szycie stron, zamiast klejenia, sprawiają, że prezentuje się ona niezwykle estetycznie. Muszę ponadto bardzo pochwalić wydawnictwo Muza za świetną korektę - nie wychwyciłem w książce ani jednej literówki (w dzisiejszych czasach pośpiesznego wydawania książek jest to raczej wyjątek, a nie reguła). Niestety książka jest dosyć droga (24,90 PLN), biorąc pod uwagę niewielki czas potrzebny na jej przeczytanie. Niemniej jednak gorąco ją polecam. Nawet jeśli nie czytaliście "O powstawaniu gatunków" Darwina, to i tak warto sięgnąć po tą króciutką biografię. Dla każdego zainteresowanego naukami przyrodniczymi jest to pozycja obowiązkowa.

27 sierpnia 2008

Traktat anty

Wybierałem się na kolejny wakacyjny wyjazd i potrzebowałem jakiejś lekkiej w odbiorze książki, przy której nie będę musiał wytężać szarych komórek z całej siły. Zdecydowanie wykluczało to "Fenotyp rozszerzony" Dawkinsa. Wybór padł więc na "Traktat ateologiczny" Michela Onfraya, do którego już od jakiegoś czasu się przymierzałem. Autor jest filozofem, co z jednej strony budziło moje niewielkie obawy, jednak z drugiej liczyłem na wyrafinowane i konstruktywne podejście do kwestii moralnych i etycznych.

Książka podzielona jest na cztery części. Pierwsza część poświęcona jest ateologii, czyli nowej moralności pochrześcijańskiej. Autor prezentuje tutaj m.in. historię myśli ateistycznej, ubolewając jednocześnie nad pomijaniem ateistycznych filozofów w "oficjalnej" historii filozofii. Kolejne trzy części "Traktatu" poświęcone są monoteizmom, chrześcijaństwu i teokracji. Stanowią one bezpardonowy atak na chrześcijaństwo, islam i judaizm.

No właśnie. Konstruktywności, na którą liczyłem w tej książce, praktycznie brak. Co jest zamiast niej? Początkowo chciałem napisać, że gdyby religię postawiono kiedyś przed sądem, to "Traktat ateologiczny" mógłby być aktem oskarżenia. Potem zreflektowałem się, bo jak na akt oskarżenia to w wielu przypadkach nie ma tu konkretnych dowodów. Onfray pisze zupełnie inaczej niż Richard Dawkins. Dawkins w "Bogu urojonym" stosował podejście naukowe, tzn. stawiał jakąś tezę, a następnie dowodził jej przytaczając fakty na jej poparcie. Onfray bardzo często ogranicza się jedynie do postawienia tezy i nie próbuje jej w żaden sposób dowodzić. W ten sposób czytelnik często jest zostawiany pod względem merytorycznym na lodzie. Co więcej, tezy Onfraya to bardzo często rażąco nieprawdziwe uogólnienia. Najbardziej razi to, że autor podchodzi do kwestii religii w sposób bardzo powierzchowny nie starając się dotrzeć do sedna problemu. Pozwólcie, że zacytuję z wprowadzenia poprzedzającego książkę (w nieznacznie skróconej wersji):
Niniejszy Traktat ateoogiczny stanowi jedynie wstępną pracę, przygotowanie gruntu. Dalsze dociekania muszą mieć charakter interdyscyplinarny, uwzględniać psychologię i psychoanalizę, metafizykę, archeologię, paleografię, historię, komparatystykę, mitologię, hermeneutykę, lingwistykę, językoznastwo, estetykę. A także filozofię, która może zespolić te wszystkie dyscypliny.
No fajnie, tylko że autor praktycznie całkowicie pomija biologiczne (ewolucyjne) podłoże religii. Owszem, wspomina o psychologii, która ma "badać mechanizmy funkcji mitotwórczej", ale na tym koniec. Onfray pisze tylko i wyłącznie o monoteizmach, nie zauważając tysięcy innych - równie absurdalnych - religii i wierzeń. Zero głębszej analizy mechanizmów wiary, a do tego przekonanie, że wszystko jest albo czarne albo białe (także pod względem psychologicznym). Kolejny problem w tym, że autor skupia się na wymienianiu co to religia przeskrobała i dlaczego wartości chrześcijańskie czy judaistyczne są złe, nie oferując jednak absolutnie nic w zamian. Onfray prezentuje podejście "pozbądźmy się religii, a potem pomyślimy co dalej", w przeciwieństwie do Dawkinsa, który już teraz oferuje konkretną alternatywę dla religii - naukę. W słowie wstępnym od tłumacza książki dowiadujemy się, że Onfray jest autorem ponad 30 książek "tworzących niezwykle spójną propozycję filozoficzną, polityczną i egzystencjalną". No cóż, może te inne książki faktycznie coś nowego oferują, ale sam "Traktat" właściwie nie wnosi nic nowego. Tłumacz zresztą sam zauwaza to w słowie wstępnym: "Czytelnik, który poprzestanie na lekturze tej jednej książki Onfraya, mółby jednak odnieść wrażenie, że francuski filozof nie ma do sprzedania żadnej nowości na rynku idei (...)". Ja zdecydowanie takie wrażenie odnoszę. Autor przede wszystkim stara się grać na uczuciach czytelników, przez co książka nabiera bardzo demagogicznego charakteru.

Gdybym, będąc postronnym obserwatorem, miał ocenić ateizm na podstawie tego "Traktatu", to uznałbym, że nie stanowi on sam w sobie odmiennego systemu wartości, ale opiera się tylko i wyłącznie na zaprzeczeniu wszystkich religii. Już w pierwszej części książki rozśmieszyła mnie jedna rzecz. Otóż Onfray pisze, że słowem "ateista" określano kiedyś ludzi nie będących chrześcijanami, nawet jeśli wierzyli oni w innych bogów albo siły nadprzyrodzone. Tym mianem określano właściwie każdego kto odważył się samodzielnie interpretować pojęcie Boga, nawet jeśli był chrześcijaninem. Autor zaznacza, że słowo "ateista" nie było terminem, którego ktoś użył na określenie swoich poglądów:
Jest to epitet, którym obdarza - a raczej znieważa - władza, aby kogoś oskarżyć i skazać. Swiadczy o tym sama budowa słowa: ateista. Przedrostek negujący, słowo sugerujące brak, lukę, opozycję. Nie dysponujemy pojęciem w sposób pozytywny opisującym tych, którzy nie hołdują chimerom. Musimy się zadowolić konstrukcjami przywodzącymi na myśl amputację: a-teista, nie-wierzący, a-gnostyk, bez-wyznaniowy, a-religijny, nie-do-wiarek, bez-bożny, oraz słowamu pochodnymi - niewiara, bezbożność, ateizm...
Cóż, jest to niewątpliwie bardzo trafne spostrzeżenie. Jakiś czas później pisze:
Dekonstrukcja monoteizmów, demistyfikacja judeochrześcijaństwa - ale także islamu - demontaż teokracji: oto trzy początkowe zadania ateologii.
No cóż, jak widać wśród zadań ateologii znajduje się dużo "konstrukcji przywodzących na myśl amputację" (de-konstrukcja, de-mistyfikacja, de-montaż). Dziwne, że autor zdaje się nie dostrzegać ironii własnych słów.

"Traktat ateologiczny" rozczarował mnie. Liczyłem na coś zdecydwanie bardziej konstruktywnego. Wygląda na to, że musiałbym w tym celu przeczytać inne książki tego autora, a na to raczej nie mam ochoty. Choć osobiście wyniosłem z lektury książki stosunkowo niewiele, to osoby studiujące bądź interesujące się filozofią może wyniosą z niej nieco więcej. Autor często powołuje się na filozofów zapomnianych przez "oficjalną" historiografię filozofii, co potencjalnie umożliwia poszerzenie swojej wiedzy. Ułatwia to całkiem nieźle opracowana bibliografia (choć większość pozycji do których się odwołuje, to książki francuskich autorów nie wydane na polskim rynku). Mnie osobiście pozostaje czekać na książkę "Odczarowanie. Religia jako zjawisko naturalne" Daniela Dennetta, która powinno ukazać się w księgarniach już jutro.

23 sierpnia 2008

Wszędzie symbioza

Przy okazji recenzji "Wspinaczki na Szczyt Nieprawdopodobieństwa" Dawkinsa, wspomniałem o pani Lynn Margulis. Na jej nazwisko natknąłem się kilkukrotnie podczas czytania różnych książek w kontekście trzech teorii: teorii seryjnej endosymbiozy (SET), teorii powstania płci i koncepcji Gai. W jednej z księgarni w moim mieście jakimś cudem uchowała się książka "Symbiotyczna planeta" autorstwa Margulis. Postanowiłem wykorzystać tę okazję do zapoznania się bliżej z jej poglądami.

Spis treści wyglądał obiecująco - wszystko wskazywało na to, że każda z trzech wspomnianych wyżej teorii zostanie omówiona. Niestety, po przeczytaniu dwóch pierwszych rozdziałów nabrałem obaw, że książka będzie bardziej czymś w rodzaju manifestu ideologicznego niż rzetelnej książki naukowej. Obawy te częściowo się potwierdziły. W wielu przypadkach nie można stwierdzić, czy opisywana aktualnie koncepcja jest potwierdzoną obserwacjami i doświadczeniami teorią naukową czy też są to jedynie hipotezy i spekulacje autorki. W całej książce przytaczane są tylko pojedyncze obserwacje na poparcie jedynie niektórych tez. Dlatego też nie traktowałbym "Symbiotycznej planety" w kategoriach naukowych, a jedynie jako zasygnalizowanie pewnych nurtów we współczesnej nauce.

Najbardziej ze wszystkich koncepcji promowanych przez Margulis interesowała mnie koncepcja Gai. Zetknąłem się z nią już kilka lat temu, czytając artykuł o tym jak James Lovelock (twórca hipotezy) uzasadniał jej poprawność w oparciu o symulację Świata Stokrotek (Daisyworld). Ostatni rozdział "Symbiotycznej planety" jest poświęcony właśnie Gai. Przede wszystkim autorka sprzeciwia się wszelkim personifikacjom Gai jako bogini świadomie karzącej nas za nasze "ekologiczne występki". Czym jest więc Gaja? Na początek oddam głos Wikipedii:
[James Lovelock] zasugerował, że wszystkie istoty żyjące na Ziemi działają wspólnie, aby zachować na naszej planecie optymalne warunki do życia. Ziemia ma zdolność reagowania na zmiany panujących warunków, dostosowuje się do nich tak, by nadal mogło się rozwijać życie.
A teraz pozwolę wypowiedzieć się autorce:
Gaja (...) jest po prostu odpowiednią nazwą dla globalnego mechanizmu regulacji temperatury, kwasowości i składu atmosfery. Gaja to planetarna interakcja wszystkich ekosystemów wchodzących w skład całej biosfery.
(...)
Gaja to mechanizm samoregulacji ziemskiej biosfery, nieustannie tworzący nowe środowiska i nowe organizmy.
Przyznam, że po przeczytaniu "Symbiotycznej planety" moje zrozumienie hipotezy Gai wcale nie wzrosło. Przede wszystkim nie rozumiem, co w tym nowego. Wszyscy przecież wiemy, że cały ekosystem naszej planety jest bardzo złożonym mechanizmem z wieloma sprzężeniami zwrotnymi. Co nowego wprowadza więc Gaja? Nie wiem, być może w ramach tej hipotezy wyjaśnione zostały jakieś mechanizmy rządzące ekosystemami, ale przecież próby opisania zależności w ekosystemach są podejmowane od dawna. Dosyć niejasno brzmią wypowiedzi Margulis, w których ciągle podkreśla, że Gaja nie jest żywym organizmem, ale należy ją traktować jak żywy organizm:
Hipoteza Gai nie oznacza, jak wielu chciałoby sądzić, że "Ziemia jest jednym żywym organizmem". Ziemia jest jednak, w biologicznym sensie, ożywionym ciałem, którego funkcjonowanie podtrzymują procesy o charakterze fizjologicznym.
Niestety, sprzeczności w wypowiedziach autorki jest więcej:
Sama Gaja nie jest jednym z wielu organizmów bezpośrednio selekcjonowanych przez dobór.
(...)
Jeśli zdefiniujemy życie jako samopowielający się system podlegający działaniu doboru naturalnego, wówczas Gaja jest ożywiona.
Z tym ostatnim stwierdzeniem zdecydowanie się nie zgadzam. Dobór naturalny to zróżnicowana przeżywalność genów w populacji (obserwujemy to jako zróżnicowaną przeżywalność osobników). Jeśli Gaja jest jedna to nie może w żaden sposób być podmiotem doboru! To tak samo jak ja nie mogę być podmiotem doboru - ja jestem tylko jeden i moja przeżywalność nie może być zróżnicowana (zawsze umrę).

Muszę przyznać, że czytanie książki sprawiało mi momentami dużą trudność. Margulis zakłada bowiem, że czytelnik jest obeznany w wewnętrznej budowie komórki. Ja niestety nie jestem. Wprawdzie uczyłem się tego w szkole podstawowej i liceum, ale nieużywana wiedza zanikła całkowicie. Nie oczekuję, że książka będzie pełnić rolę podręcznika biologii, ale uważam, że dobrze byłoby poświęcić kilka stron (i rysunków!) na wprowadzenie czytelnika w całą dziedzinę. Mogłoby to znacznie polepszyć odbiór książki (przynajmniej z mojego subiektywnego punktu widzenia). Problemem też jest, że autorka stosuje czasami własną terminologię. Męczyłem się strasznie z domyśleniem co Margulis rozumie przez protisty i protoktisty. Dopiero w połowie książki otrzymujemy wyjaśnienie:
Wielkie organizmy nie mogą być oddzielane od swych drobnych krewnych i przodków. Dlatego też, idąc śladem Copelanda, Karlene i ja wróciłyśmy do pojemnego terminu Johna Hogga - Protoctista; używamy go jednak w rozszerzonej, ewolucyjnej formie odpowiadającej Whittakerowskim Protista. Zatrzymujemy przy tym nieformalny termin protistów dla drobnych przedstawicieli królestwa Protoctista.
Koncepcje i idee przedstawiane przez Margulis są bardzo kontrowersyjne w świecie współczesnej nauki. Nic dziwnego, skoro wiele rzeczy chce ona wywrócić do góry nogami. Przyznam, że bardzo spodobało mi się podejście Margulis do kwestii taksonomii. Nie zawahała się poddać przebudowie podstawy współczesnej klasyfikacji organizmów żywych, choć pewnie wielu naukowcom takie fundamentalne "reformy" do gustu nie przypadły. Mimo braku szerokiego poparcia dla głoszonych teorii, autorka to nie poddaje się w swoich badaniach. Wykazuje jednak samokrytycyzm i trzeba przyznać, że jest to postawa prawdziwego naukowca:
Przyznaję, że dowody symbiotycznego pochodzenia undulipodiów czy wrzeciona kinetycznego są słabe i jestem przygotowana, by uznać mój błąd, jeśli zajdzie taka konieczność.
Na podstawie "Symbiotycznej planety" ciężko mi się jednoznacznie ustosunkować do kontrowersyjnych (czytaj: odrzucanych przez większość środowiska naukowców) tez Lynn Margulis. Zachowuję więc w przypadku większości z nich neutralność, nie wypowiadając się zdecydowanie ani przeciwko nim ani za nimi. Książka stanowi na pewno ciekawy zarys teorii seryjnej endosymbiozy. Pozostałe kwestie są niestety przedstawione momentami dosyć mgliście. Jeśli chcecie dowiedzieć się nieco dokładniej, jakie konkretnie hipotezy prezentuje Margulis w swojej książce, to polecam przeczytanie tej recenzji. Nie podzielam tak wielkiego entuzjazmu jej autora co do "Symbiotycznej planety", ale muszę przyznać, że książka stała się dla mnie sygnałem pewnych zjawisk nad którymi warto sie dłużej zastanowić. Jak zbiorę się w sobie, to może nawet podejmę kiedyś kolejną próbę zrozumienia hipotezy Gai (na polskim rynku była wydana przynajmniej jedna książka Lovelocka).

19 sierpnia 2008

Gdzieś w ogródku na tyłach domu

O sir Davidzie Attenborough słyszał chyba każdy. Ten Brytyjczyk jest od kilkudziesięciu lat najbardziej znanym twórcą filmów przyrodniczych. Dawno temu, kiedy byłem jeszcze mały, oglądałem kilka nakręconych przez niego serii dokumentalnych w cudowny sposób pokazujących życie dzikich zwierząt. Ostatnio uznałem, że dobrym pomysłem będzie przypomnienie sobie starych serii i obejrzenie nowych.

Na pierwszy ogień poszła seria "Life in the Undergrowth". Tytuł można przetłumaczyć jako "Życie w ściółce", chociaż polska Wikipedia podaje tytuł "Zadziwiające życie bezkręgowców". Całość składa się z pięciu 50-minutowych odcinków oraz dwóch dodatków o powstawaniu serii. Każdy odcinek przybliża inny aspekt życia bezkręgowców. Są to kolejno: wyjście bezkręgowców na ląd, podbój przestworzy, wykorzystanie nici (głównie o pająkach, chociaż nie tylko), relacje pomiędzy mieszkańcami tego zadziwiającego mikroświata i w końcu społeczeństwa owadów. Największe wrażenie wywarł na mnie odcinek drugi, za sprawą niesamowitych zdjęć przeobrażenia i lotu ważki, oraz odcinek ostatni prezentujący przeróżne zachowania pszczół i mrówek. Wielkim atutem filmu jest to, że podczas jego kręcenia twórcy współpracowali z wieloma badaczami, będącymi ekspertami w swoich dziedzinach i prowadzącymi nowatorskie badania życia bezkręgowców. Dzięki ich pomocy zachowania niektórych zwierząt udało się sfilmować po raz pierwszy w historii.

Nakręcenie serii stało się możliwe dzięki olbrzymiemu postępowi techniki filmowania. Lepsze soczewki pozwoliły na kręcenie w bardzo dużym powiększeniu przy jednoczesnym zachowaniu głębi ostrości na wielu planach. Dzięki temu możliwe stało się obejrzenie zwyczajów godowych owadów kilkukrotnie mniejszych od łebka od szpilki. Naprawdę momentami można zapomnieć, że te wszystkie zdjęcia wykonywane są z perspektywy wielkoludów takich jak my. Miniaturyzacja samych kamer pozwoliła z kolei na filmowanie wnętrz uli, mrowisk, jam pająków, a nawet termitier. Bardzo dobrze spisały się rownież kamery wykonujące kilka tysięcy klatek na sekundę. Ich wykorzystanie umożliwiło pokazanie lotu ważki spowolnionego kilkaset razy tak, że ruchy skrzydeł stają się wyraźnie widoczne. Widać, że filmowcy pracujący z Davidem Attenborough dostali najlepszy sprzęt, a jednocześnie naprawdę znają się na swojej pracy i wkładają w nią serce.





"Life in the Undergrowth" ogląda się naprawdę z prawdziwą przyjemnością. O ile się nie mylę, serial był emitowany przez TVP. Niestety, nie było polskiego wydania na DVD (przynajmniej mnie nie udało się znaleźć), więc obecnie żeby go zobaczyć trzeba sprowadzać płyty z zagranicy albo korzystać ze źródeł internetowych. Wielka szkoda, bo jest to jeden z niewielu filmów, które byłbym gotów kupić.

15 sierpnia 2008

Największa Tajemnica

Kolejną książką, którą niedawno przeczytałem, jest "DNA. Tajemnica życia" James'a D. Watson'a i Andrew Berry'ego. Właściwie to pierwszy z panów jest jej głównym autorem i narratorem, a jednocześnie jednym z odkrywców struktury DNA (podwójnej helisy) oraz laureatem Nagrody Nobla za to właśnie odkrycie. Zabierając się do czytania książki chyba nie do końca wiedziałem czego się po niej spodziewać. Chciałem po prostu poszerzyć moją wiedzę z zakresu genetyki - w końcu jest to dziedzina, która wkracza powoli do naszego codziennego życia - a ta książka zdawała się być do tego odpowiednia. Po skończonej lekturze mogę śmiało stwierdzić, że z dostałem to, na co liczyłem, a nawet znacznie więcej.

Książka stanowi podróż przez historię i współczesność badań nad DNA. Zaczyna się w XIX wieku, kiedy powstała teoria ewolucji oraz prawa Mendla. Ten okres był także czasem narodzin eugeniki - pseudonauki (przynajmniej w tamtym wydaniu), która obecnie kojarzy się z nazistami i ich ideami czystości rasowej (dzięki Watsonowi dowiedziałem się, że naziści wzorowali się na prawie amerykańskim). Kolejne rozdziały prowadzą przez historię odkrycia struktury DNA, początek badań genetycznych, powstanie biotechnologii (czyli wkroczenie świata biznesu do nauki), badania nad chorobami genetycznymi czy powstanie genetycznie zmodyfikowanej żywności. Nie będę się teraz skupiał szczegółowo na tych kwestiach - poszczególne rozdziały były dla mnie naprawdę inspirujące i myślę, że dzięki temu powstanie kilka osobnych wpisów na blogu. Nie jest to typowa książka naukowa, skupiająca się głównie na faktach. Jest to przede wszystkim opowieść o zwykłych ludziach. O badaczach, którzy dążą do poznania największej tajemnic ze wszystkich - tytułowej Tajemnicy Życia - o ich sukcesach i porażkach. Jest to także poruszająca historia ludzi, których życie zostało naznaczone piętnem choroby genetycznej, a współczesna medycyna nie jest im jeszcze w stanie pomóc (choć nierzadko jest już o krok od sukcesu).

To co mi się w książce najbardziej spodobało, to bardzo racjonalne podejście Watsona do wielu kwestii związanych z genetyką, co wynika niewątpliwie z obeznania w temacie. Autor porusza nie tylko kwestie "techniczne", ale także wiele aspektów etycznych i moralnych. Rzeczowa argumentacja sprawiła, że na wiele rzeczy spojrzałem pod zupełnie innym kątem niż do tej pory. Właściwie to dopiero czytając "Tajemnicę Życia" w pełni uświadomiłem sobie, jak często niechęć ludzi do wielu nowych odkryć wynika po prostu z niewiedzy! Sam byłem negatywnie nastawiony do żywności modyfikowanej genetycznie. Mój sceptycyzm został jednak rozwiany dzięki wyjaśnieniom szczegółów tego, jak żywność jest modyfikowana, co dokładnie się z nią robi i jak można dzięki niej chronić środowisko naturalne. Teraz chyba nie miałbym już większych obaw żeby jeść coś zmodyfikowanego.

Na sam koniec tej krótkiej recenzji kilka słów odnośnie polskiego wydania. Po raz kolejny mamy do czynienia ze wspólną pracą CiS i W.A.B. Książka ma około 420 stron oraz mnóstwo zdjęć i ilustracji. Wydana jest na papierze kredowym, co niestety wiąże się z bardzo wysoką ceną. 80 złotych z pewnością odstraszy większość osób. Wielka szkoda, bo to pozycja z którą naprawdę warto się zapoznać, biorąc pod uwagę to jak kwestie genetyki zmieniają nasze codzienne życie.

11 sierpnia 2008

Fight the system?

Wyobraź sobie następującą sytuację. Masz wygłosić przemówienie. Przygotowujesz więc sobie zawczasu jego tekst. Okazuje się jednak, że niektóre metafory i związki frazeologiczne oraz idea zadawania pytań retorycznych, których chciałeś użyć, aby twoje przemówienie było bardziej barwne, zostały przez kogoś opatentowane. Oznacza to, że albo musisz z nich zrezygnować albo zapłacić właścicielowi patentu za ich wykorzystanie.

Absurd? Niestety nie do końca. Kilka lat temu bardzo zbulwersowała mnie (i nadal bulwersuje) kwestia tzw. patentów na oprogramowanie. Sam jestem informatykiem, problem był mi więc od początku bliski. Postaram się w miarę przystępnie wyjaśnić o co chodzi. Każdy program chroniony jest prawem autorskim, które pozwala m.in. na wyciąganie konsekwencji w stosunku do osób nielegalnie go kopiujących. Niektórym korporacjom to jednak nie wystarczyło. Zaczęto patentować pewne idee programistyczne. Co to oznacza? Może się okazać, że jeśli jakiś programista stworzy program samemu całkowicie od podstaw, to taki program i tak nie będzie w świetle prawa "legalny", ponieważ może okazać się, że naruszony został czyjś patent. Mówiąc krótko ograniczona zostaje swoboda tworzenia oprogramowania. Patentem, który wzbudził bardzo duże oburzenie jest, przyznany Microsoftowi w 2004 roku, patent na podwójne kliknięcie myszką.

Ostatnio wyczytałem o czymś, co jeszcze bardziej mnie wzburzyło - patenty na DNA! Tak, dobrze przeczytałeś/aś. Geny, które nosisz w sobie, są patentowane przez liczne korporacje. Tutaj absurd i niebezpieczeństwo sięgają jeszcze dalej. Wyjaśnię sprawę bardziej szczegółowo.

DNA składa się z ciągów nukleotydów. Gen (w znaczeniu, którego będę teraz używał) to sekwencja nukleotydów kodująca jakieś białko. Jednak większość naszego DNA nie służy niczemu - białka kodowane są przez zaledwie 2% naszego genomu. Gdy rozpoczęto badania ludzkiego genomu, firmy, które odkrywały że jakiś fragment genomu może być genem a nie zwykłym śmieciem, patentowały go. Sytuacja jest o tyle niezrozumiała, że samo znalezienie potencjalnego genu jeszcze nic nie oznacza. Nie wiadomo bowiem jakie białko koduje, a już tym bardziej jaką funkcję to białko pełni w organizmie. Takie odkrycia mogą dopiero zostać dokonane. Żeby jednak móc badać taki opatentowany gen, trzeba płacić właścicielowi patentu. Oznacza to, że firma, która odkryje białko kodowane przez gen (i potencjalnie wykorzysta tą wiedzę do stworzenia jakiegoś leku), musi płacić firmie, która jako pierwsza odczytała sekwencję genu, nawet jeśli firma ta palca nie przyłożyła do późniejszych odkryć! Co więcej, zdarza się, że jakaś firma jest właścicielem patentu na gen oraz produkuje lekarstwo bądź testy diagnostyczne o niego oparte. Wtedy ma całkowity monopol na gen i może skutecznie blokować działania konkurencji. Tak na przykład postępuje firma Myriad, która posiada liczne patenty na geny BRCA1 i BRCA2, odpowiedzialne za raka piersi. Źródłem dochodów dla korporacji są testy na obecność tych genów. Cena jednego testu to 2700 dolarów! Myriad jednocześnie ogranicza uniwersyteckie badania, które mogłyby doprowadzić do opracowania tańszych testów. Co więcej, osoby które zgłoszą się jako ochotnicy do badań akademickich nie mogą nawet zostać poinformowani o wynikach sekwencjonowanie, ponieważ byłoby to zastosowanie diagnostyczno-kliniczne, naruszające patenty Myriad!

Patentowane są nie tylko geny, ale nawet zmodyfikowane genetycznie organizmy. Przykładem może być "harvardzka mysz". Otóż naukowcy z Harvardu za pomocą powszechnie znanych technik zmodyfikowali genetycznie myszy tak, że stały się one szczególnie podatne na raka piersi. Badania nad nimi mogłyby przyczynić się do wyjaśnienia mechanizmów powstania tej choroby u ludzi. Naukowcy opatentowali więc wszystkie podatne na nowotwory zwierzęta transgeniczne (czyli opatentowali całą ideę, a nie konkretny organizm)! W praktyce patent nie należy do Harvardu, tylko do firmy DuPont, która finansowała badania. Wszelkie badania w tym zakresie zostały natychmiast zahamowane wygórowanymi opłatami patentowymi DuPonta. Firma żądała nawet, aby ośrodki akademickie ujawniły wyniki wszystkich eksperymentów przeprowadzanych z wykorzystaniem opatentowanej myszy! Instytuty badawcze odmówiły.

Mam wrażenie, że niektórym ludziom, niewidzącym nic poza liczbą zer na swoim koncie, w dupach się poprzewracało. Wolę nie pisać, co zrobiłbym z tymi, którzy dla własnych zysków kładą na szalę życie innych ludzi. Pozostaje liczyć na władze Unii Europejskiej, że będą te kwestie prostować.

7 sierpnia 2008

Frustracje mola książkowego

Dziś będzie trochę przemyśleń. Mam nadzieję, że nie będą nudne. Chodzi o książki i pewną frustrację, którą w związku z nimi odczuwam. Nie martwi mnie bynajmniej to, że czytam je znacznie wolniej niż bym tego sobie życzył (w chwili obecnej na mojej półce czeka na przeczytanie aż czternaście książek). Chodzi o sprawy nakładów i dostępności.

Bardzo chciałbym przeczytać "Społeczeństwa owadów" Edwarda O. Wilsona. Niestety jest pewien problem. Książka była wydana w Polsce w 1979, czyli prawie 30 lat temu. Dodając do tego niski nakład (prawdopodobnie około 20 tysięcy egzemplarzy) otrzymujemy pozycję praktycznie dzisiaj niedostępną. Znalezienie jej w antykwariacie czy na Allegro graniczy z cudem. Są wprawdzie biblioteki, ale tam mogę książkę przejrzeć jedynie na miejscu, a w najlepszym wypadku wypożyczyć na dzień. Podobna sytuacja dotyczy kilku innych interesujących mnie tytułów.

No dobrze, jestem w stanie zrozumieć niedostępność książki sprzed 30 lat. Szlag mnie jednak trafia, jeżeli tak samo niedostępna okazuje się pozycja wydana kilka lat temu! O znalezieniu, przykładowo, "Socjobiologii" Wilsona wydanej w 2003 roku również można zapomnieć. Co więcej, ostatnio zmuszony byłem obejść większość księgarni w centrum miasta, żeby dostać wydaną w 2007 "Rzekę genów" (nie było ani w Matrasach ani w Empikach). To już było naprawdę irytujące. Rozumiem, że w interesie zarówno wydawcy jak i księgarzy leży, aby cały nakład rozszedł się jak najszybciej. Wiąże się to oczywiście z szybkim zwrotem poniesionych kosztów (i oczywiście zyskiem) jak również nieponoszeniem dodatkowych kosztów magazynowania (czyli kosztów tego, że książka zalega na półce czy w magazynie). Z drugiej jednak strony sytuacja w której książka znika z półek błyskawicznie i jest niedostępna nawet w obiegu wtórnym świadczy o tym, że nakład mógł być jednak nieco zbyt niski. Zaryzykuję więc twierdzenie, że przydałyby się dodruki tak co 8-10 lat. Osobiście stosuję taktykę, że jeśli jakaś niedostępna książka mnie interesuje, to piszę do wydawnictwa, które ją wydało, informując że byłbym chętny na dodruk. Wprawdzie mój pojedynczy głos nie jest pewnie zbyt wiele wart, jednak - jak uczy obserwacja mrówek - w ilości siła. Trochę więcej takich głosów i może uda się zachęcić wydawnictwo do reedycji. Czasami niestety wydawnictwa odpisują, że dodruków na pewno nie będzie, co wynika zapewne z kwestii praw autorskich, które trzeba by ponownie wykupić.

Cała nadzieja w Allegro i antykwariatach. Niestety, niektóre z tych ostatnich bardzo się wycwaniły i praktycznie każdą książkę, której nakład w księgarniach się wyczerpał, sprzedają w cenie przewyższającej cenę okładkową. Dotyczy to w szczególności unikatów, takich jak "Ślepy zegarmistrz" Dawkinsa, którego cena waha się od 100 do 130 złotych. Pozostaje więc jedynie zgrzytanie zębami, bo większości zainteresowanych na taki luksus po prostu nie stać.

Jedyne wyjście, jakie znalazłem z całej tej sytuacji to kupowanie na zapas. Niestety, w moim przypadku, na każdą przeczytaną książkę przypadają średnio dwie nowe. Efektem jest stale rosnąca liczba książek zalegających na mojej półce i czekających na swoją kolej. Przypomina mi to Prawo Murphy'ego dotyczące informatyki, które mówi, że usunięcie jednego błędu w programie powoduje powstanie dwóch kolejnych.

3 sierpnia 2008

A z Edenu wypływała rzeka

Pochłonąłem - bo określenie 'przeczytałem' tutaj zdecydowanie nie pasuje - kolejną książkę Dawkinsa. Tym razem była to "Rzeka genów". W przeciwieństwie do czytanej wcześniej "Wspinaczki na Szczyt Nieprawdopodobieństwa", która momentami mnie rozczarowywała, "Rzeka genów" okazała się być niesamowicie wciągającą lekturą.

Książka powstała w 1995 jako część serii Science Masters. Jest, jak do tej pory, najkrótszą pozycją Dawkinsa, co zapewne wynika bezpośrednio z ograniczeń owej serii. Bałem się, że wymuszona zwięzłość skończy się podobnie jak w przypadku "Początku Wszechświata" Barrowa, czyli niejasnościami i ogólnikami. Na szczęście byłem w błędzie. Całość to zaledwie pięć rozdziałów. Każdy omawia osobne zagadnienie, przy czym wspólnym wątkiem spajającym wywód w jedną całość jest DNA. Pierwszy rozdział wyjaśnia czym jest DNA i jak jest przekazywany przez pokolenia w procesie dziedziczenia i doboru naturalnego. Dawkins używa tutaj metafory "rzeki genów", która płynie przez kolejne pokolenia i której każda odnoga to osobny gatunek. Rozdział drugi koncentruje się na kwestii mitochondriów i wspólnych przodkach, w szczególności na "mitochondrialnej Ewie", czyli wspólnym przodku wszystkich ludzi. Rozdział trzeci to odpowiedź standardowy zarzut kreacjonistów. Dawkins po raz kolejny wyjaśniania, że ewolucja działa krok po kroku. Temat ten był już wałkowany wielokrotnie. Tutaj jednak udało się go omówić w bardzo wciągający sposób, a to za sprawą ciekawych przykładów przytaczanych przez Dawkinsa (m.in. "taniec pszczół"). Rozdział czwarty odpowiada na pytanie "do czego dąży ewolucja?", a piąty to ogólne rozważania kolejnych etapów jakie ewolucja osiąga, czy to na Ziemi, czy hipotetycznie na innej planecie.

Dla mnie największym plusem całej książki było dobieranie przez Dawkinsa ciekawych przykładów do ilustracji różnych mechanizmów ewolucyjnych. Z wielką chęcią powróciłem do wywodów skupionych na DNA, takich jakie dominowały w "Samolubnym genie". Minusem są drobne nieścisłości, ale na szczęście są one prostowane przez przypisy redaktora naukowego.

Polską wersję "Rzeki genów" zawdzięczamy wydawnictwu CiS. W roku 2007 pojawiło się drugie wydanie (pierwsze było w 1995). W odróżnieniu od innych pozycji tego wydawnictwa, książka ma miękką okładkę i jest niestety stosunkowo droga. 30 złotych za niewielką, 220-stronicową książkę, którą czyta się w dwa dni to niestety dosyć dużo, szczególnie jeśli porównać ją do innych pozycji z tego wydawnictwa, np. "Boga urojonego" (twarda oprawa, obwoluta, 520 stron i cena 50 złotych). No cóż, może nakład był mniejszy. Na polskiej Wikipedii znalazłem informację, że książka jest ilustrowana przez Lallę Ward (żona Dawkinsa). Nie wiem jak w pierwszym wydaniu, ale w drugim nie ma ani jednego rysunku. Na szczęście rysunki nie są potrzebne do zrozumienia tez Dawkinsa. Tak więc gorąco polecam, zanim nakład zniknie z księgarni.